Artykuł "Wyborczej" był więc świadomą dezinformacją dającą tylko niepotrzebną nadzieję krewnym ofiar. Warto przeanalizować motywacje, które przyświecały redaktorom gazety Michnika w związku z publikacją artykułu na temat "listy białoruskiej". Trudno bowiem zakładać, że dziennikarze "GW", którzy w Moskwie dotarli do dokumentu "odnalezionego" przez prof. Lebiediewą, nie potrafili zweryfikować jego historycznej wartości. Wykaz, o którym pisze "Wyborcza" to spis 1996 nazwisk Polaków, którzy w 1940 r. byli osadzeni w sowieckich więzieniach na Białorusi, bądź byli konwojowani przez NKWD na przesłuchania, do aresztów, łagrów lub na egzekucje. Część ludzi, których nazwiska znajdują się w tym spisie, przeżyła sowieckie represje. Na początku lat 90. ubiegłego wieku dokument, o którym pisze "GW", odkrył w jednym z rosyjskich archiwów badacz Stowarzyszenia Memoriał dr Aleksander Gurjanow i przekazał jego kopię warszawskiemu Ośrodkowi Karta, dokumentującemu losy Polaków represjonowanych przez sowieckie władze na dawnych ziemiach wschodnich Rzeczypospolitej. Ośrodek Karta opublikował część biogramów z tego wykazu w tomach nr X i XV prowadzonego przez siebie Indeksu Represjonowanych. W oświadczeniu wydanym po publikacji "Wyborczej" Ośrodek Karta jednoznacznie stwierdził, że wykaz, o którym pisze gazeta, nie jest "listą białoruską". Jakiej listy szukają historycy? Przedmiotem poszukiwań naszych historyków jest wykaz zawierający 3870 nazwisk Polaków zamordowanych przez NKWD na Białorusi w 1940 r. Taka, a nie inna liczba nazwisk wynika z notatki szefa KGB Aleksandra Szelepina do ówczesnego genseka Nikity Chruszczowa z roku 1959, w której informuje on swojego przełożonego, że na Ukrainie i Białorusi zamordowano 7305 Polaków. Przekazana Polsce przez Ukrainę lista zawiera 3435 nazwisk. Jest to wykaz teczek osobowych zamordowanych, które zostały wysłane w workach do Moskwy. Spis sporządzony jest na maszynie i zawiera sygnatury akt. Nieznane pozostają więc losy 3870 osób. Historyk, prof. Krzysztof Jasiewicz, komentujący sprawę dla "Rzeczpospolitej" jest przekonany, że ewidencja ofiar NKWD na Białorusi była prowadzona w identyczny sposób jak na Ukrainie. Taka była logika systemu centralnej eksterminacji kierowanego z Kremla. Wśród blisko 4000 zamordowanych Polaków byli oficerowie, policjanci, działacze samorządowi i społeczni, księża, nauczyciele. Jednym słowem elita Kresów. Rosjanie od lat twierdzą, że "lista białoruska" gdzieś im się zagubiła albo uległa zniszczeniu. Minęło ponad 70 lat od czasów kiedy rotmistrz Józef Czapski, na polecenie gen. Andersa, poszukiwał w centrali NKWD i w innych sowieckich władzach śladów swoich kolegów z obozów w Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie. Wykręty, jakie wówczas słyszał, były takie same. Uciekli do Mandżurii, gdzieś się zapodziali... Tymczasem polscy historycy, znający realia rosyjskich archiwów, są przeświadczeni, że "lista białoruska" na pewno się zachowała. Zapewne jest pieczołowicie przechowywana w Moskwie w Centralnym Archiwum Federalnej Służby Bezpieczeństwa, spadkobierczyni NKWD. Gdyby władcy Kremla mieli odrobinę dobrej woli, lista odnalazłaby się natychmiast. Najwyraźniej prezydent Putin celowo utrzymuje napięcie wokół tej i innych niewyjaśnionych spraw z przeszłości, kierując się względami bieżącej rozgrywki politycznej. Nie jest to nowa taktyka. Podobnie przebiega przekazywanie przez Rosję akt sprawy katyńskiej, wciąż nie mamy żadnego dostępu do archiwaliów odnoszących się do obławy augustowskiej z 1945 r., w której NKWD zamordowało ok. 600 mieszkańców okolic Augustowa. Moskwa doskonale wie, jak drażliwe są to kwestie dla strony polskiej i z rozmysłem gra na tej strunie, zmieniając tylko melodię. Co kieruje Rosjanami? Można spekulować, że chodzi im o podtrzymywanie antyrosyjskich nastrojów w naszym kraju, tworzenie na świecie wizerunku Polaków jako obsesyjnych rusofobów, wiecznie utrudniających dialog Kremla z Zachodem. Prorosyjska "Wyborcza" Artykuł "Wyborczej" o "liście białoruskiej" pokazuje, że Moskwa ma w Polsce oddanych i wpływowych sprzymierzeńców. Tak sformatowana publikacja miała zapewne pokazywać, że Rosjan stać na przyjazne gesty wobec Polski w tak wrażliwych kwestiach jak polityka historyczna. Stać ich, mimo że w Polsce atakuje się i wyzywa na ulicach Bogu ducha winnych rosyjskich kibiców. Patrzcie, jacy jesteśmy dobrzy, choć wy tacy niewdzięczni... Co do "Gazety Wyborczej", wiadomo od zawsze, że nigdy nie ukrywała ona swojej prorosyjskiej orientacji, czego najbardziej jaskrawym przykładem jest postawa redaktorów z Czerskiej w sprawie katastrofy smoleńskiej. Zagrywka z "listą białoruską" nie jest więc żadną niespodzianką i na pewno nie jest ostatnią. Szacunek dla ofiar Przykre jest to, że rozgrywki, w które angażuje się "GW", dotykają bezpośrednio bliskich ofiar sowieckiej masakry z 1940 r. Przy okazji publikacji tekstu Lista Stalina w tych ludziach mogła znów obudzić się nadzieja, że po 70 latach poznają prawdę o losie swoich najbliższych. Po raz kolejny spotkało ich gorzkie rozczarowanie. Pomimo cynicznych i zniechęcających praktyk ze strony rosyjskiej, polskie władze powinny konsekwentnie upominać się o dostęp do dokumentów, dotyczących eksterminacji Polaków na Kresach, bo to ich elementarna powinność. Wiadomo, że polskie ofiary stalinowskiego terroru na Białorusi grzebano m.in. w Kuropatach k. Mińska. Białoruski historyk Ihar Kuzniacou, zajmujący się problematyką sowieckich zbrodni, twierdzi, że na Białorusi jest ponad 100 miejsc męczeństwa, ale najwięcej Polaków zostało rozstrzelanych na uroczysku Błagowszczyna w pobliżu Mińska. Po wojnie urządzono tam wysypisko śmieci, które zamknięto dwa lata temu. Według Kuzniacou to jedyny przypadek maskowania miejsca kaźni na Białorusi. Być może właśnie tam spoczywają prochy 3870 Polaków, których losów do dziś nie udało się wyjaśnić. Jeśli Rosja ujawniłaby "listę białoruską", można byłoby wszcząć prace ekshumacyjne, pobudować cmentarze, żeby w końcu godnie pochować ofiary zbrodni sprzed lat. Niestety nic nie wskazuje na to, żeby potomkowie ofiar doczekali tej chwili. Ryszard Gromadzki