O tej sprawie słyszał każdy. Nie było chyba domu, w którym przy wieczornej kolacji w ostatnich dniach stycznia nie padłoby imię "Madzia" i w którym nie zadano by pytania "czy ta dziewczynka już się znalazła?". I potem ten nieoczekiwany, okrutny zwrot akcji... 6 lutego z telewizyjnych ekranów szlochająca dziewczyna, Kasia, którą poznaliśmy wcześniej jako zrozpaczoną matkę, opowiada o nieszczęśliwym wypadku, w którym miała zginąć jej sześciomiesięczna córeczka, a której do tej pory szukała już cała Polska. Obok niej najbardziej chyba znany nasz rodzimy prywatny detektyw w ciemnych okularach, tym razem w roli współczującego przyjaciela - psychologa. A więc jednak dziecko nie żyje, a więc wypadła, wyślizgnęła się z rąk, wysoki próg, śliski kocyk... rodzice, nie, wygląda na to, że tylko matka, oszukiwała wszystkich tyle dni, a więc porwanie, tamten samotny mężczyzna, który ją śledził... to wszystko bajka i wymysły chorej wyobraźni, więc może dobrze, że ten koszmar się kończy, dobrze, że ktoś wreszcie to rozwiązał... Zaraz, zaraz, a co tu robi ta włączona kamera? No właśnie. To nie jest temat dla katolickiego tygodnika Zatrzymajmy się na moment w tym miejscu opowieści. Zresztą każdy, kto choć trochę ogląda telewizję, czyta gazety, słucha radia czy zagląda do internetu, chcąc nie chcąc, już zna wszystkie szczegóły. Nawet jeśli się unika mediów, nie sposób było uciec od wiadomości o Madzi, w kioskach i w sklepach spożywczych atakowały nas przecież okładki tabloidów, krzyczały zdjęcia i tytuły: "Oszukałaś nas wszystkich. Co z ciebie za matka", "W śledztwie ws. Madzi były błędy! Jakie?", "Adwokat wyciągnie matkę Madzi z aresztu"? No i zdjęcia: dziewczynki, jej rodziców, dziadków, sąsiadów. A w tle wszechobecna autoreklama eks-detektywa, byłego zomowca, który - jak w prawie każdej wypowiedzi podkreśla rzecznik policji - nie ma już żadnej licencji i w ogóle nie powinien występować w tej historii. Madzia była na ustach wszystkich, ale... To nie jest temat dla katolickiego tygodnika, wy się lepiej takimi sprawami nie zajmujcie - usłyszałam od kogoś znajomego. Chętnie bym się z nim zgodziła. Naprawdę chciałoby się milczeć, zostawić takie sprawy i pisać tylko o rzeczach ładnych i wzniosłych. Ale dziennikarstwo to nie jest chowanie głowy w piasek, szczególnie w sytuacji, gdy przez prawie dwa tygodnie codziennie słyszy się o porwanej maleńkiej dziewczynce i wspiera tych, którzy mobilizują kogo się da, wszystkich razem i każdego z osobna do pomocy w odnalezieniu niemowlęcia i tych, którzy je porwali. Takie sprawy jak ta zjawiają się jednak w naszym życiu publicznym nieproszone i choć sobie tego nie uświadamiamy, mogą wyrządzić szkody w psychice każdego, kto w szlachetnym odruchu chciał pomóc w nieszczęściu. Kiedyś naprawdę ktoś może komuś porwać dziecko lub potrzebować naszego medialnego wsparcia w innej sprawie, a reakcją na to będzie obojętność i ludzi, i mediów, bo ci, którzy mogliby pomóc, machną ręką - "nie, to znowu jakaś ściema i manipulacja". I medialny show kogoś, kto ma "parcie na szkło", czyli kocha występować w telewizji i w ogóle w mediach. I potrafi zrobić z tego intratny użytek. Zrobić halo do TVN-u Zapewne nie tylko mnie razi pozerstwo i pseudogwiazdorstwo byłego posła Samoobrony, który chodzi z kaburą u pasa. Krzysztof Rutkowski swoją karierę zawodową rozpoczął w 1981 r. w warszawskim oddziale ZOMO, Zmotoryzowanych Oddziałach Milicji Obywatelskiej, przeznaczonych generalnie do tłumienia demonstracji opozycyjnych. Znany stał się w latach 90., gdy założył biuro detektywistyczne. Sławę przyniósł mu związek z telewizją TVN. Rutkowski szybko zorientował się bowiem, jakim kapitałem w jego branży jest wizerunek. Pojawiał się więc wszędzie, gdzie działy się głośne sprawy, którymi interesowały się media, numer telefonu komórkowego do siebie rozdawał dziennikarzom na prawo i lewo. Od 2001 r. "halo", jak sam mówił, robił już tylko do TVN-u i w tej stacji stał się głównym bohaterem pseudodokumentalnego serialu Detektyw, w którym przedstawiano "prawdziwe historie", naładowane emocjami i ludzkim nieszczęściem. Nowoczesny montaż, kamera towarzysząca wszystkim wydarzeniom i każdemu bohaterowi w najtrudniejszych sytuacjach zrobiła swoje. Detektyw postrzegany jest do dzisiaj jako człowiek do zadań specjalnych, skuteczniejszy niż policja. I jak udowodnił teraz, nadal potrafi dostarczyć mediom mocnych, emocjonalnych historii. Byle ostre, byle przykuwające uwagę, bez względu na to, kto i z jakiego powodu płacze. Czy policja wie, co robić W internecie tym razem Rutkowski doczekał się wielu pochwał, bo to on dokonał przełomowego odkrycia w śledztwie, a nie policja. Policjanci już dwa, trzy dni po zgłoszeniu porwania opracowali za to portret psychologiczny "porywacza", 30-latka, który miał "nawet kłopoty w dzieciństwie". Na konferencjach prasowych mówili o szczegółach "porwania" i trwało to nie dzień, dwa, ale prawie dwa tygodnie. W tym samym czasie mieli przecież dostęp do nieszczęsnej mamy Madzi 24 godziny na dobę, jak więc nie potrafili dopatrzyć się w jej wyjaśnieniach niespójności i konfabulacji? Trudno oprzeć się refleksji, że gdyby nie zdecydowanie pozerskiego detektywa, szukalibyśmy dziecka i porywaczy jeszcze 10 lat. Za nasze, podatników, pieniądze. Zastosowane w tej sprawie poniżające metody wyciągania prawdy z podejrzanego człowieka muszą jednak budzić sprzeciw każdego, dla kogo termin "godność człowieka" nie jest tylko pustym wyrażeniem. Oczywiście usprawiedliwieniem takich metod jest zawsze skuteczność - uda się za ich pomocą złapać przestępcę, wydobyć prawdę na światło dzienne - OK, mamy przymknąć oczy i zaakceptować prowokację, zastraszanie, blef. Ale to, co najbardziej trzyma napięcie w filmie sensacyjnym, w relacji reporterskiej jest niedopuszczalne. Wszyscy dziennikarze, obojętnie czy telewizji, czy radia, tabloidu, czy prestiżowego tygodnika, powinni przestrzegać chociażby etyki zawodowej, jeśli innych życiowych zasad im brakuje. A jednym z fundamentów wszystkich dziennikarskich kodeksów etyki jest zasada pierwszeństwa dobra odbiorcy, co oznacza, że podstawowe prawa czytelników, widzów i słuchaczy są nadrzędne wobec interesów redakcji, dziennikarzy, wydawców, producentów i nadawców. Nie jest w niczyim interesie takie swoiste spowiadanie się na oczach tłumu. Gdyby ktoś tych zasad jeszcze gdziekolwiek przestrzegał, nie ujrzelibyśmy nigdy zrozpaczonej matki wyjawiającej przed światem swoje kłamstwa i swoją najgłębszą tajemnicę. I zapewne nic by się nam nie stało, gdybyśmy tę okrutną prawdę poznali z ust na przykład rzecznika prasowego policji czy prokuratury, a nie z filmiku emitowanego przez kilka dni po kilkanaście razy dziennie w telewizji i na stronach internetowych tabloidu (który z pewnością słono zapłacił za pierwszeństwo w dysponowaniu tego typu dziennikarskim rarytasem). Ojcu zmarłego dziecka media też dołożyły swoje. "W jednej z gazet zostałem nazwany "gwiazdorem". To smutne. Jak z nimi nie rozmawiałem, to wtedy zrobili ze mnie sekciarza. Kiedy porozmawiałem, to jestem gwiazdorem" - skarży się w kolejnym wywiadzie. W takich sytuacjach refleksja przychodzi jednak za późno. Komu szkodzi kamera Bo wtedy już cała Polska zna ich twarze i nie da się uciec przed wszechobecnym zainteresowaniem nie tylko sąsiadów, ale także obcych mieszkańców własnego miasta, województwa czy kraju. Jak po przedstawieniu, w którym grało się główną, niekoniecznie pozytywną rolę, dalej żyć, jak szukać pracy, robić zakupy i iść do lekarza? Prosty człowiek ma prawo tego nie wiedzieć, gdy dzwoni do mediów i woła "pomóżcie", ale redakcje znające ten biznes od podszewki nie powinny wykorzystywać jego naiwnej otwartości. Czy detektyw zająłby się tą sprawą, gdyby nie gigantyczna darmowa reklama, którą zapewniły mu media? Straty ponosimy zresztą wszyscy, te niewymierne tak rzadko nazywane wprost. Po rozhuśtanych przez wiele dni emocjach my wszyscy - czyli opinia publiczna - jesteśmy w swych sądach coraz bardziej skrajni, kolejny raz przyzwyczajamy się do tego, jak płynnie i bez refleksji przejść od współczucia do potępienia, choć przecież o danej sprawie niewiele tak naprawdę wiemy. I chcąc nie chcąc, coraz łatwiej przenosimy takie zachowanie na inne dziedziny życia. Warto to sobie uświadomić, by nie dać sobą manipulować w innych, mniej jednoznacznych kwestiach. Jolanta Hajdasz, zastępca redaktora naczelnego