W pogodny majowy dzień dziewięcioletni Damian szedł z kolegą poboczem osiedlowej drogi gdy nagle zza zakrętu wyjechało rozpędzone BMW. Chłopcy zaczęli uciekać, ale Damian nie zdążył. Kierowca nie zapanował nad autem, wjechał na trawnik i przejechał dziecko. Chłopiec leżał pod samochodem, ale jeszcze żył, głośno jęczał i płakał. Kierowca musiał to słyszeć, bo miał uchylone lewe okno. Mimo to cofnął samochód, drugi raz przejechał po ciele chłopca doszczętnie je masakrując i uciekł z miejsca wypadku. Damian zmarł w szpitalu. Choć minęło 5 miesięcy, dla Przemysława Bagińskiego, ojca chłopca, czas zatrzymał się w miejscu. - Chodzę do pracy i normalnie funkcjonuję tylko dlatego, że muszę, bo mam jeszcze pięcioro innych dzieci, które samotnie wychowuję. Myśl o tym, co przeżywał Damianek pod kołami auta, nigdy nie da mi spokoju. Zaraz po tragedii, by jakoś odreagować, przez pewien czas prowadziłem blog internetowy. Dzięki temu nawiązałem kontakt z innymi rodzicami, którzy stracili dzieci w wypadkach. Była to swego rodzaju forma terapii, która może nie przyniosła ulgi, ale nie pozwoliła się zasklepić w bólu - opowiada Przemysław Bagiński. Zdaniem psychologów osieroceni rodzice zwykle albo zamykają się w sobie, albo odwrotnie, chcą mówić, opowiadać o tym, co się stało, wspominać dziecko. - Postawa otwarta jest lepsza. Daje ujście emocjom i oczyszcza, choć nie wszyscy tak potrafią. Dobrze jest się po prostu wypłakać. Często pojawia się bunt, gniew na Boga, pytanie "Dlaczego?". To normalne. Otoczenie nie powinno osieroconym rodzicom tego zabraniać czy pouczać ich. Jak długo ludzie mówią, tak długo trzeba im na to pozwolić, należy słuchać i nie przerywać, a gdy zamilkną, to po prostu być blisko. Nie należy dawać łatwych pociech, że np. czas leczy rany, jeszcze będziecie mieć inne dzieci itp. Człowieka w żałobie może to dodatkowo ranić - mówi prof. Krystyna de Walden Gałuszko z Wojewódzkiego Centrum Onkologii w Gdańsku. Kaplica w dziecinnym pokoju Barbara i Jan mieli już córeczkę, ale marzyli o synu. Po kilkunastu latach starań na świecie pojawił się Kubuś, oczko w głowie rodziców: utalentowany muzycznie, radosny i grzeczny. Pierwszy bardzo silny ból głowy miał na wycieczce szkolnej, drugi dwa tygodnie później w nocy. Lekarze szybko postawili diagnozę: rak mózgu. Kubuś odchodził w domu we własnym pokoju. Po pogrzebie Barbara urządziła w nim swoją "kapliczkę", w której zamykała się na całe dnie, zapalała świece, modliła się, na wideo oglądała filmy z synem, nakręcone na wspólnych wakacjach, dotykała pamiątki po chłopcu, wąchała jego ubrania, które popakowała w foliowe worki, by dłużej zachował się zapach. Miała za złe mężowi, że w tym nie uczestniczy. Ten zaś po prostu nie mógł tam wchodzić, bo wtedy tęsknił za synem jeszcze bardziej. Gdy nikt nie widział, wymykał się do piwnicy, gdzie nawet przez dwie godziny siedział samotnie i płakał. Każdy przeżywa żałobę po swojemu i trzeba mu na to pozwolić, niczego nie narzucać, nie przyspieszać ani nie skracać. Żałobę trzeba przeżyć do końca, bo bez tego powrót do normalnego życia jest trudny lub nawet niemożliwy. Czasami jednak osieroceni rodzice za bardzo utożsamiają się z dzieckiem. Jego śmierć odbierają po części jak własną. Jeśli ten stan trwa już bardzo długo, ktoś najbardziej zaufany możne delikatnie przypominać, że to ich dziecko poszło do nieba, a oni mają tu jeszcze coś do zrobienia, bo ich życie trwa nadal - mówi ojciec dr Filip Buczyński, franciszkanin i psycholog z Lubelskiego Hospicjum dla Dzieci im. Małego Księcia. W najgorszej sytuacji są osoby pozostawione same sobie. Jeśli jedyne dziecko traci osoba skłócona z rodziną, bez przyjaciół, może sobie nie poradzić z bólem. Łatwo wtedy nawet o depresję i myśli samobójcze. Dobrze poprosić o pomoc specjalistę, który przepisze odpowiednie leki, pomoże przywrócić poczucie rzeczywistości. Czasami lepiej coś utracić, niż nigdy tego nie posiadać Żałoba po dziecku, które umiera po długiej chorobie, zaczyna się właściwie jeszcze za jego życia. Rodzice często próbują zrozumieć, dlaczego to ich spotkało. Najczęściej winy szukają w sobie. Np. kobieta obwinia się, że będąc w ciąży za mało o siebie dbała, osoby wierzące tłumaczą chorobę karą za jakieś grzechy. - Rodzice starają się dziecku wynagrodzić cierpienia związane z chorobą, wcześniejsze, nawet wyimaginowane zaniedbania. Poświęcają dziecku całą uwagę, chcą spełniać jego marzenia. Ma to też zapobiec późniejszemu poczuciu winy, że za mało kochali i pielęgnowali dziecko. Siłą rzeczy mniej troski okazują innym dzieciom i sobie nawzajem, dochodzi do kryzysów - mówi ojciec Filip. W USA ponad 30 proc. małżeństw rozpada się, gdy ich dziecko nieuleczalnie zachoruje. W Polsce takich badań nie ma, ale według szacunków odsetek ten również jest wysoki. Koncentracja całej uwagi na chorym dziecku budzi jego podejrzenia: "Gdyby nie było ze mną bardzo źle, przecież nie skakano by tak koło mnie". Nawet trzyletnie dziecko może chcieć wiedzieć, jak jest z nim naprawdę i prawie zawsze wszystkiego się domyśla. - Potrzebuje szczerych rozmów, które rodzice chcą często zastąpić troską i pielęgnacją. A to właśnie rodzice, którym dziecko ufa najbardziej, powinni mu pomóc przejść ten ostatni etap życia, rozwiewać lęki, dodawać otuchy swą siłą. Rodzice niestety myślą, że jak nie będzie się mówić o śmierci, to ona nie przyjdzie, przez to wszyscy cierpią jeszcze bardziej, bo w samotności - mówi zakonnik. Najgorsze są pierwsze miesiące czy nawet lata po śmierci dziecka. Wielkim cierpieniem są pierwsze święta spędzone bez niego, dzień jego urodzin czy widok kolegów z klasy idących do szkoły. - Z czasem wspominania przestają kojarzyć się ze smutkiem. Rodzice zaczynają cieszyć się z tego, że w ogóle dane im było mieć dziecko, a jego śmierć paradoksalnie może ubogacić i być źródłem siły. Takie przeżycia wiele uczą m.in. pokory, dojrzalszego i głębszego patrzenia na życie. Osoby wierzące mają jeszcze tę pociechę, że moment własnej śmierci przestaje budzić lęk, bo wiedzą, że w niebie ktoś bardzo bliski już na nich czeka - konkluduje ojciec Filip. Bez prawa do żałoby - Mam czworo dzieci, z których żyją tylko dwie najstarsze córki - zaczyna swą opowieść Małgorzata Bronka z Bydgoszczy. Dwoje młodszych dzieci poroniłam. Ostatni raz w ubiegłym roku. Druga strata bolała bardziej, bo dziecko rozwijało się dobrze, ale udusiło się pępowiną. Pobyt w szpitalu wspominam bardzo źle, traktowano mnie przedmiotowo. O śmierci dziecka dowiedziałam się niemal przypadkiem. W czasie badania USG lekarz dyktował swojej asystentce co widzi na monitorze. Wśród różnych szczegółów technicznych, nie patrząc na mnie, obojętnym głosem wypowiedział słowa: "płód martwy w położeniu miednicowym". Zaczęłam płakać, co nie zrobiło na nim żadnego wrażenia, skończył badanie i po prostu wyszedł. Jak się szacuje, ok. 10 proc. wszystkich ciąż kończy się poronieniem. Gdy rodzice z radością czekają na dziecko, takie wydarzenie może ich załamać. Tymczasem w obiegowej opinii jest to dla rodziców mniejsza strata niż w przypadku dziecka już urodzonego, więc ich cierpienia są lekceważone. Bojąc się niezrozumienia, rodzice wolą nie mówić o swoim cierpieniu. W szpitalu dano Małgorzacie wybór: zabranie dziecka i pochowanie albo wysłanie go na sekcję zwłok, ale już bez możliwości pochówku. Oboje z mężem chcieli znać przyczyny śmierci, więc zgodzili się na drugie rozwiązanie. Dopiero po wyjściu ze szpitala, gdy Małgorzata trafiła na stronę internetową www.poronienie.pl, dowiedziała się, że rodzice mają prawo pochować swoje dziecko, bez względu na okoliczności, a szpital odmawiając im prawa do odebrania ciała dziecka po sekcji złamał prawo. - Po obu poronieniach miałam silną potrzebę rozmawiania o utraconych dzieciach, ale czułam, że poza mężem nikt tego nie rozumie. A ja chciałam, by świat wiedział, że przeżywam żałobę, chciałam mieć do niej prawo. Dodatkowy ból sprawiał mi brak pamiątek po dzieciach, np. zdjęć czy zabawek. Mąż posadził w ogrodzi dwa symboliczne drzewa. Z czasem dotarło do nas, że nie potrzebujemy pamiątek, bo dzieci, które utraciliśmy, i tak zawsze będą z nami i nic tego nie zmieni. Renata Krzyszkowska