Jakże inna była to inauguracja niż poprzednia! Na placu św. Piotra nie było młodego i silnego papieża z dalekiego kraju. Zamiast niego stał starszy człowiek, który kilka dni wcześniej cieszył się, że wkrótce przejdzie na zasłużoną emeryturę. Jan Paweł II wkroczył w jego życie i pokrzyżował plany. Poczułem sympatię Zaczęło się niewinnie, jeszcze na soborze. Karol Wojtyła zapamiętał młodziutkiego ks. prof. Ratzingera, choć wtedy jeszcze nie poznali się osobiście. Potem, ok. roku 1974 zaczęli wymieniać się książkami, pisali listy - i tak powoli rozwijała się między nimi nić porozumienia. Osobiście spotkali się w 1978 r. podczas konklawe, które wybrało papieża Jana Pawła I. Ratzinger już jako papież wspominał: "Połączyła nas przede wszystkim jego wolna od wszelkiego komplikowania bezpośredniość i otwartość, a także emanująca od niego serdeczność. Było tu poczucie humoru, wyraźnie wyczuwalna pobożność, w której nie ma nic przybranego, nic zewnętrznego. (...) To duchowe bogactwo, także radość z rozmowy i wymiany myśli - dzięki temu wszystkiemu od razu poczułem do papieża sympatię". Drugie ich spotkanie miało miejsce już dwa miesiące później, podczas kolejnego konklawe. Jego tajemnic nie znamy, ale gdzieniegdzie przeczytać można o tym, jak to kard. Ratzinger wraz z kard. Königiem z Wiednia lobbować mieli na korzyść kardynała Wojtyły. Kard. Ratzinger nie mógł wtedy wiedzieć, że ów wybór tak bardzo wpłynie na jego własną historię życia. Chcę cię mieć do końca Pierwsza propozycja padła już kilka miesięcy po wyborze Jana Pawła II. Kard. Ratzinger usłyszał: "Musimy cię mieć w Rzymie". Papież proponował mu objęcie stanowiska prefekta Kongregacji Wychowania Katolickiego, Ratzinger jednak odmówił, trochę jak ci, których powoływał Jezus, wymawiając się koniecznością dokończenia spraw w diecezji monachijskiej: "Jeszcze nie teraz". Jan Paweł II jednak nie ustępował. Kiedy pod koniec 1981 r. zmarł prefekt Kongregacji Nauki Wiary, chorwacki kardynał Franjo Saper, Ratzinger ponownie usłyszał papieską prośbę o objęcie opuszczonego stanowiska. Nie pałał entuzjazmem do tego pomysłu i próbował się wzbraniać, w końcu jednak podjął decyzję o przyjęciu propozycji. Wytargował dla siebie tyle, że choć następcą kard. Sapera został mianowany pod koniec listopada 1981 r., to do połowy lutego 1982 r. mógł jeszcze pełnić obowiązki arcybiskupa Monachium i Fryzyngi. Nie było mu śpieszno do Rzymu. Od 1982 r. Ratzinger i Wojtyła, Wojtyła i Ratzinger stali się dla siebie tak ważni i tak sobie nawzajem potrzebni, że trudno jest powiedzieć, kto komu pomagał, a kto kogo prowadził. Spotykali się co tydzień, często dyskutowali, razem opracowywali wiele dokumentów, kiedy jednak wypowiadali się o sobie nawzajem, jeden drugiemu przypisywał większość zasług. Papież Jan Paweł II mówił o kard. Ratzingerze: "Bogu dziękuję za jego obecność i pomoc - to wypróbowany przyjaciel". W 2002 r. mianował go przewodniczącym Kolegium Kardynałów, jego też poprosił, by poprowadził Drogę Krzyżową w Koloseum w 2005 r. Jan Paweł II miał świadomość, że kard. Ratzinger - "pancerny kardynał", jak pancerz przyjmuje na siebie wszystkie fale krytyki płynące w kierunku papieża. Niezadowolenie feministek, teologów wyzwolenia, homoseksualistów sięgało najpierw prefekta Kongregacji Nauki Wiary, nie godząc bezpośrednio w dobrą opinię o papieżu. Również w przypadku deklaracji Dominus Iesus niezadowolenie protestantów Ratzinger brał na siebie, jak piorunochron chroniący Jana Pawła II. Nic dziwnego, że Jan Paweł II ufał kard. Ratzingerowi i potrzebował jego obecności i pomocy. Kiedy spotykali się w każdy piątek po południu na rozmowie w cztery oczy, omawiali wszystkie papieskie zamierzenia, a Ratzinger był wtedy "teologicznym mózgiem" papieża: filozofa, poety i mistyka. Kiedy zbliżały się 75. urodziny kard. Ratzingera, czyli czas dymisji i emerytury, usłyszał od papieża: "Nawet nie ma co listu pisać, gdyż chcę mieć Waszą Eminencję do końca". Co na to powie Ratzinger? Ratzinger daleki był od przeceniania swojej roli i zdecydowanie wolał kryć się w cieniu Jana Pawła II. Mówił: "W czasie mojej długiej współpracy z Janem Pawłem II nauczyłem się coraz bardziej szanować tego wielkiego człowieka wiary. Muszę podkreślić, że znaczenie mojej pracy dla tego pontyfikatu często w publicznych środkach przekazu jest wyolbrzymione. Papież sam dysponuje jasną znajomością swego posłannictwa i jego istotnych linii. Jest człowiekiem, który głęboko zanurza się w modlitwie i z niej czerpie światło dla swoich działań". Już jako papież Benedykt XVI w rozmowie z Peterem Seewaldem przyznawał, że papież żywił do niego "wielką i niezasłużoną sympatię", choć przecież był świadomy swojej roli: bycia dla papieża gwarantem w sprawach wiary. Śmiał się przy tym z opowieści o tym, jak to Jan Paweł II obawia się go i przy bardziej nowatorskich ideach wzdycha: "Na miły Bóg, co powie na to kardynał Ratzinger?!". Uważał, że żarty żartami, ale papież lęku przed nim na pewno nie odczuwa. Z wielkim podziwem Ratzinger patrzył na życie Jana Pawła II, zwłaszcza na świadectwo jego cierpienia. Mówił, że spotkania z cierpiącym, a jednak silnym papieżem umacniały go nie mniej niż wcześniej teologiczne dysputy podczas ich roboczych spotkań. Mimo pomocy, jaką Ratzinger niósł Janowi Pawłowi II, mimo szacunku i miłości, jakimi go darzył, kardynał zdawał się troszczyć o zachowanie niezależności i intelektualnej odrębności od papieża Polaka. Nie należał do grona pochlebców. Nie uczył się języka polskiego i nie pytał papieża łamaną polszczyzną "jak się miewa piesek". Rozmawiał z nim po niemiecku, choć musiał być świadomy historii obu narodów i tego, jaką ich rozmowy i przyjaźń miały symbolikę. Więcej - kardynałowi niejeden raz zdarzało się mieć zdanie inne niż papież, przy tym nie bał się tego artykułować, a jego sprzeciw stawał się tajemnicą poliszynela. Sprzeciw ten dotyczył na przykład międzyreligijnego spotkania w Asyżu, mnożenia papieskich podróży kosztem codziennego zarządzania Kościołem, nadmiaru beatyfikacji i kanonizacji czy wyboru szat liturgicznych zgodnie ze wskazówkami telewizyjnych reżyserów. Jednak ów sprzeciw kard. Ratzingera nie wywoływał papieskiego gniewu. Przeciwnie - jeszcze bardziej budował zaufanie. Ja tego nie potrafię Kiedy Jan Paweł II zmarł, to właśnie kard. Ratzinger wygłosił homilię na jego pogrzebie, a później na rozpoczęcie konklawe. Mówił wtedy: "Możemy być pewni, że nasz ukochany Papież stoi teraz w oknie domu Ojca, patrzy na nas i nam błogosławi". Trzy dni po 78. urodzinach, kiedy mówił swoim współpracownikom, jak bardzo się cieszy na emeryturę, na jego nazwisko padła większość kardynalskich głosów na konklawe. W rozmowie z Peterem Seewaldem wspominał: "Oczekiwałem, że wreszcie znajdę spokój i wytchnienie. Gdy nagle stanąłem wobec tego ogromnego zadania, był to dla mnie szok. Przyszła mi do głowy myśl o gilotynie: oto teraz ostrze spada i mnie trafia. Byłem całkowicie pewny, że ten urząd nie jest moim powołaniem, że Bóg zapewni mi teraz, po wyczerpujących latach, trochę spokoju i wytchnienia. Mogłem tylko powiedzieć sobie: wola Boża jest najwyraźniej inna i zaczyna się dla mnie coś całkiem odmiennego, nowego. Mogłem powiedzieć do Pana tylko: "Co czynisz ze mną? Teraz to Ty przejmujesz odpowiedzialność. Musisz mnie prowadzić! Ja tego nie potrafię. Jeśli mnie chciałeś, to musisz mi też pomóc!"". Swoją papieską posługę Benedykt XVI rozpoczął, trzymany za rękę przez Jana Pawła II - tego, którego był uczniem i nauczycielem jednocześnie. Szybko pozwolił rozpocząć jego proces beatyfikacyjny i nie odkładał daty samej beatyfikacji, jakby bardzo chciał zdążyć sam jej dokonać. Jednocześnie cały jego pontyfikat zdaje się nawiązaniem do pontyfikatu poprzednika. I chociaż nie ma już w nim wielkich podróży i niekończących się audiencji, to jest wiele drobiazgów, które wskazują na to, jak bardzo znał Jana Pawła II, jak go rozumiał i ile się od niego nauczył. Nieprzypadkowo w swojej homilii inauguracyjnej przyznał, że nie będzie nakreślał żadnego własnego programu, powołał się za to na słowa, które padły na placu św. Piotra 22 października 1978 r.: "Wciąż na nowo brzmi mi w uszach jego: nie lękajcie się! Otwórzcie, otwórzcie na oścież drzwi Chrystusowi!". 2 maja 2011 r. na placu św. Piotra podczas beatyfikacji swego poprzednika papież Benedykt XVI mówił: "Moja posługa była wspierana jego głęboką duchowością i bogactwem jego intuicji". Misjonarz i profesor Nie znaczy to jednak, że Benedykt XVI ślepo podążał wyznaczoną przez Jana Pawła II drogą. Mimo synowskiego przywiązania potrafił zachować intelektualną i duchową niezależność od swojego poprzednika. Dotyczyło to zarówno tego, czego nauczał, jak i drobiazgów, choćby zdecydowanego zniechęcania wiernych do jakichkolwiek oklasków w trakcie liturgii. Momentami można było odnieść wrażenie, że po posoborowym zachwycie Jana Pawła II odnową Kościoła Benedykt wyhamował Kościół tam, gdzie pojawiały się wywołane entuzjazmem nadużycia. Rodzi się tu pokusa, której wielu ulega: porównywaniu do siebie obu tych postaci, stawiania ich w opozycji czy wyznaczania hierarchii. Kościół trwa przez wieki, a Bóg w różnym czasie potrzebuje posługi i charyzmatu różnych ludzi. W czerwcu ubiegłego roku, nakładając paliusze nowym metropolitom, papież zwrócił uwagę na stojące przed bazyliką św. Piotra posągi świętych apostołów Piotra i Pawła. Mówił wówczas: "Piotr i Paweł, choć po ludzku bardzo różnią się od siebie i pomimo że w ich relacji nie brakowało konfliktów, ukazali konkretnie nowy sposób bycia braćmi, przeżywany zgodnie z Ewangelią, w sposób autentyczny, co było możliwe właśnie dzięki działającej w nich łasce Chrystusowej Ewangelii. Jedynie podążanie za Jezusem prowadzi do nowego braterstwa: to jest pierwsze fundamentalne przesłanie, jakie dzisiejsza uroczystość niesie każdemu z nas". Jeśli w ogóle można w jakikolwiek sposób zestawić te dwa pontyfikaty, to właśnie w ten sposób: jak posługę świętych Piotra i Pawła, spierających się czasem ze sobą, ale razem budujących naukę Kościoła dla przyszłych wieków. Jan Paweł II był papieżem - misjonarzem, Benedykt XVI cały czas pozostaje profesorem. Różni ich wychowanie, dorastanie, wreszcie sama narodowość, która gdzie indziej każe kłaść akcenty, która wydobywa na pierwszy plan polską romantyczną wierność do przelania krwi albo niemieckie poczucie odpowiedzialności i porządku. Łączy ich Kościół. Żądza władzy i dezercja Większość komentarzy na temat zakończenia pontyfikatu Benedykta XVI zdaje się prędzej czy później prowadzić do porównywania go z zakończeniem pontyfikatu Jana Pawła. Jeśli mówić, że gest Benedykta jest przykładem, jak rozstawać się ze stanowiskiem - trzeba zapytać, dlaczego takiego przykładu nie dał Jan Paweł II? Czy był tak żądny władzy? Jeśli przypominać słowa Jana Pawła II, namawianego przecież do złożenia urzędu, że "z krzyża się nie ucieka" - pojawi się wątpliwość, czy odejście Benedykta nie jest jednak taką ucieczką? Czy abdykacja nie jest dezercją? Cytuje się w mediach głośną wypowiedź Benedykta XVI dla Petera Seewalda, w której papież mówił o prawie, a nawet obowiązku rezygnacji, gdyby fizycznie, psychicznie albo duchowo nie mógł poradzić sobie z pełnionym urzędem. Mało kto zwraca uwagę na pierwszą część wypowiedzi i na jej kontekst. Pytanie Seewalda padło w związku ze skandalem nadużyć seksualnych w Kościele w Irlandii. Dziennikarz zapytał, czy papież nie myślał wówczas o rezygnacji. "Nie można uciekać, gdy coś poważnie zagraża - odpowiadał Benedykt XVI. - Właśnie w takich chwilach trzeba wytrwać i przetrzymać trudne sytuacje. Takie jest moje zdanie. Ustępować można w momencie spokojnym albo gdy już po prostu nie daje się rady. Nie można jednak w niebezpieczeństwie uciec i powiedzieć, aby ktoś inny się tym zajął". Słowa papieża przekonują, że jego rezygnacja, która stała się faktem, z ucieczką nie ma nic wspólnego. Obaj papieże odczytali w swoim życiu wolę Boga i potrzebę Kościoła. Święte narzędzie Pontyfikat Jana Pawła II zaczynał się w czasie diametralnie różnym od tego, który był udziałem Benedykta XVI. Trzeba o tym pamiętać, żeby nie popełnić błędu, przed którym papież Benedykt ostrzegał polskich księży w warszawskiej katedrze: "Trzeba unikać aroganckiej pozy sędziów minionych pokoleń, które żyły w innych czasach i w innych okolicznościach". Kiedy umierał Jan Paweł II, świat potrzebował świadectwa jego cierpienia. Tak widział to papież, który zdecydował się na publiczne umieranie, a reakcje świata na jego śmierć potwierdziły, że miał rację. Kiedy Benedykt XVI ogłaszał decyzję o rezygnacji z papieskiego urzędu, świat potrzebował świadectwa pokornego odchodzenia w cień, ustępowania miejsca tym, którzy zadanie wypełnią lepiej. Tak widział to ustępujący papież, a reakcje świata na jego odejście potwierdzają, że i on miał rację. Mógł się spodziewać, że w oczach wielu on sam wyda się mniejszy, wobec heroizmu, jaki okazał jego poprzednik. A jednak pozostał sobie wierny. Nie bał się iść pod prąd. Przekonany, że Kościołem kieruje nie on sam, ale Duch Święty, myślał bardziej o dobru Kościoła niż o tym, jak w historii zapisze się jego imię. Tego nauczał i temu pozostał wierny: kapłan ma być tylko narzędziem w ręku Boga. Przychodzi moment, gdy w danym miejscu i czasie narzędzie staje się bezużyteczne, a czasem wręcz może przeszkadzać. Wtedy trzeba pozwolić Bogu posłużyć się kimś innym. "Nie muszę samotnie nieść tego, czego w rzeczywistości i tak samotnie nie mógłbym nieść. Wspiera mnie zastęp świętych Boga, podtrzymuje mnie i mnie prowadzi". Benedykta XVI wspiera pewnie jego błogosławiony poprzednik. To przecież on otworzył drogę do tego, co staje się dzisiaj faktem. To Jan Paweł II już w 1996 r., w Konstytucji apostolskiej o wyborze papieża zapisał zasadę, że wakat na Stolicy Apostolskiej może nastąpić z innego powodu niż śmierć. Tekst: Monika Białkowska