Jednak szczególnie chętnie z prawa do wolności słowa korzystają przedstawiciele naszych polityczno-medialnych elit. Najwyraźniej wiedzą, że powiedzieć mogą prawie wszystko... Nie chodzi tu tylko o składanie setek mgławicowych obietnic. Czasami wypowiedzi naszych wybrańców są całkiem konkretne. Można się nawet dziwić, że składane w mediach, odważne i jednoznaczne deklaracje pojawiają się aż tak często! Bywa, że polityk jednego dnia ogłasza, iż jego partia nie weźmie ani grosika z pieniędzy budżetu państwa, aby następnego dnia przyznać, że subwencję dla partii politycznych zdecydował się jednak przyjąć. Jednego dnia dowiadujemy się o zgodnej decyzji ministrów, że z powodu łamania praw człowieka w Chinach żaden z nich nie wybierze się za Wielki Mur, a po pewnym czasie poznajemy terminy zagranicznych wizyt, do których nie miało nigdy dojść. - Nie mam poczucia wstydu. Taka była sytuacja, sytuacja się zmieniła. Inni zrobili podobnie - tłumaczą później, bez śladów zażenowania, nasi wybrańcy. Co bardziej prostolinijni z partyjnych funkcjonariuszy głośno dziwią się rodakom, którzy ciągle nie wiedzą, że słów wypowiadanych w okresie przedwyborczym nie należy brać poważnie, bo przecież "kampania wyborcza rządzi się swoimi prawami". Wybory parlamentarne, prezydenckie, samorządowe, wybory do Parlamentu Europejskiego... Łatwo się zorientować, że mamy nieustającą kampanię wyborczą. I jak tu rozliczać kogokolwiek ze składanych obietnic? Słowa polityków są niewiele warte? Jeżeli fałszywe "monety" są przez wszystkich akceptowane, to nic dziwnego, że mało kto chce płacić pełnowartościowym kruszcem. Za takie efekty "wolności słowa" trudno winić jedynie niezbyt sumiennych posłów, senatorów i ministrów. Dopóki ich "pracodawcy" nie zauważą problemu, można się domyślać, że kolejne obietnice polityków będą miały jeszcze mniejszą wartość. Na razie nikt nie próbuje powstrzymać dewaluacji. Piotr Tomczyk