Na początek dwa obrazki Pierwszy: Wiosna 1996 roku - Wizyta Aleksandra Kwaśniewskiego na Białorusi. Po spotkaniu z Łukaszenką polski prezydent uczestniczył w otwarciu Konsulatu RP w Brześciu. Wyraźnie podpity z trudem dał się wyprowadzić z przyjęcia, próbował przemawiać do zgromadzonych przed budynkiem ludzi, w końcu szczęśliwie zapakowany do samochodu odjechał. Widzieliśmy to wszyscy i stojący na ulicy Białorusini, i politycy, i towarzyszący wizycie dziennikarze, a jednak media ten incydent pominęły niemal całkowitym milczeniem. Sama uważałam, że należy polskiemu prezydentowi dać szansę. To był początek pierwszej kadencji, pierwsza wizyta na Wschodzie i spotkanie z Łukaszenką, który z pewnością zadbał, by kieliszek polskiego kolegi był stale pełny. Drugi: Jesień 1999 roku, Charków, uroczystość w podcharkowskich Piatichatkach, gdzie obok ukraińskich ofiar czystek lat 30. leżą zamordowani przez NKWD polscy oficerowie z tzw. listy katyńskiej. Aleksander Kwaśniewski po wyjściu z samochodu z niemądrą miną wyraźnie chwieje się na nogach. Idzie podtrzymywany przez jednego z dyplomatów. Tym razem stan prezydenta nie jest efektem wschodniej gościnności. Pito na pokładzie samolotu pomiędzy Katyniem a Charkowem, a nalewał, jak teraz wiadomo, ówczesny biskup polowy Leszek Sławoj Głódź. Tyle tylko, że ten ostatni na charkowskich grobach wygłosił wzruszające przemówienie, podczas gdy prezydent nie był w stanie wydusić z siebie jednego sensownego słowa. Tym razem zdecydowałam, że moim dziennikarskim obowiązkiem jest mówić. Przy pełnym poparciu szefów Sekcji Polskiej BBC informacja poszła w eter jeszcze zanim prezydencki samolot wylądował w Warszawie. Piszę o poparciu, gdyż w ciągu kilku najbliższych dni było mi ono bardzo potrzebne. Moich rewelacji nie potwierdził bowiem żaden z obecnych w Charkowie polskich dziennikarzy (jedynym wyjątkiem był korespondent "Rzeczpospolitej", chociaż i on zrobił to dzień później). Nie mam o to do kolegów pretensji, oni najwyraźniej mieli innych szefów. Ostatecznie, jak wiemy, sprawy ukryć się nie dało i do dzisiaj Charków jest wyciągany przy okazji kolejnych "niedyspozycji" byłego prezydenta. Kiedy należy mówić? Zaczęłam od tego przydługiego wstępu nie po to, aby się chwalić, ale by pokazać, jak trudno jest zadecydować, kiedy dziennikarz ma obowiązek informować o wyczynach prominentnych polityków, a kiedy lepiej jest, by milczał. Być może, gdyby media wystarczająco nagłośniły wydarzenia w Brześciu i Charkowie, do kolejnych kompromitujących wystąpień Aleksandra Kwaśniewskiego by nie doszło. Milczenia w Brześciu więc żałuję, co nie oznacza, iż jestem zwolenniczką ujawniania zawsze i wszystkiego. Podam przykład - publicystka "Polityki" Janina Paradowska zarzuciła mi swego czasu, że z Charkowa "doniosłam" tylko na prezydenta Kwaśniewskiego, przemilczające rolę biskupa Głodzia. Nie bronię hierarchy, problem w tym, że jak napisałam wcześniej, biskupowi picie w spełnieniu obowiązku nie zaszkodziło. Prezydenta Kwaśniewskiego doprowadziło do kompromitacji. W latach 60. w USA tajemnicą poliszynela były liczne romanse Johna Kennedy'ego. Dziennikarze jednak o nich nie pisali. Słusznie lub nie, uznali, że ponieważ prezydent swoje "skoki w bok" skrzętnie ukrywa, nie ma to wpływu na jego działalność jako polityka. Wyciąganie obyczajowych skandali mogłoby natomiast, zdaniem mediów, zaszkodzić i polityce Kennedy'ego, a więc także Ameryce. Nie oceniam tego postępowania, przytaczam jako przykład. W zasadzie dostarczanie społeczeństwu informacji, swoista kontrola działalności polityków w demokratycznych krajach, należy do głównych zadań żurnalistyki. Właśnie ten obowiązek sprawia, że media pretendują do roli czwartej władzy. Władza powinna jednak wiązać się z poczuciem odpowiedzialności, a obawiam się, że tego jest w polskim dziennikarstwie coraz mniej. Z niepokojem obserwuję wzrastające od pewnego czasu upolitycznienie mediów i nie chodzi mi bynajmniej o próby zawłaszczania przez kolejne ekipy rządzące publicznego radia czy telewizji. Polska rzeczywistość Polscy dziennikarze w wielu wypadkach przestali dostarczać informacji, a zaczęli uprawiać politykę, ferować wyroki nie na podstawie wydarzeń, ale własnych politycznych sympatii. Robią to nie tylko publicyści, których dobrym prawem jest pisanie zaangażowanych felietonów. Niemal wszędzie informację zaczyna mylić się z komentarzem. Fakt, że przestało to być polską specjalnością, wcale mnie nie pociesza. Tym bardziej że to właśnie w Polsce byliśmy w ciągu ostatnich dwóch lat świadkami lekkiej histerii części kolegów żurnalistów. Zgoda, trzeba było opisywać błędy PiS, nagłaśniać nie najszczęśliwsze (delikatnie mówiąc) powiedzonka Ludwika Dorna, protestować tam, gdzie dochodziło do naruszeń. Histeryczne apele o ratowanie zagrożonej demokracji były jednak nie tylko przesadą, ale właśnie brakiem odpowiedzialności. Chętnie cytowane przez zagraniczne media psuły wizerunek Polski w świecie skuteczniej niż tak krytykowana dyplomacja. W dodatku podważały wiarygodność samych mediów na wewnętrznym rynku. Pierwszą oznaką "buntu mas" przeciw wszechwiedzącym mentorom - żurnalistom stała się wygrana Kaczyńskich dwa lata temu, drugim jest ciągle wysoka pozycja PiS. Warto pamiętać, że wiarygodność mediów może podważać nie tylko przemilczanie jakichś zdarzeń, równie niebezpieczne są próby manipulowania rzeczywistością. Obawiam się, że to właśnie jest w tej chwili głównym zagrożeniem dla polskiego dziennikarstwa. W momencie, gdy przy pomocy naciąganych faktów próbuje się udowodnić własną tezę, ludzie przestają wierzyć nawet w fakty nienaciągane. Dziennikarz przestaje być wiarygodnym źródłem informacji. Dla jednych staje się wyrazicielem ich własnych przekonań, dla innych oszustem. Trudno w tej sytuacji pełnić rolę strażnika demokratycznych zasad. Mediom grozi to, co pasterzowi ze słynnej anegdoty. Po trzykrotnym fałszywym alarmie nikt ze wsi na wołanie o pomoc nie zareagował i wilki zjadły owce. Pasterz zbyt krzykliwy może zaszkodzić tak samo jak niemy. Dziennikarstwo jest zawodem zaufania publicznego, a przynajmniej takim być powinno. To nie tylko profesja, ale swego rodzaju misja. Często bardzo trudna. Dowodem na to są tacy ludzie, jak zamordowana rok temu Anna Politkowska, która z narażeniem życia starała się pokazać prawdę. Jeździła do Czeczenii, pisała co się tam dzieje, krytykowała Putinowską Rosję. Zapłaciła za to najwyższą cenę, podobnie jak kilkudziesięciu innych rosyjskich dziennikarzy. Ci ludzie zginęli dlatego, że przedstawiali fakty. Byli jednak bardziej uczciwymi rzemieślnikami niż ideologami. Robotą ideologiczną zajmują się w Rosji posłuszni kremlowscy pismacy. Polskim dziennikarzom, mimo iż zdarzyło mi się ostatnio usłyszeć porównanie braci Kaczyńskich do Władimira Putina, podobne niebezpieczeństwo nie grozi. W demokratycznym kraju mówienie prawdy nie prowadzi do więzienia. Na dziennikarzy czyhają jednak inne pułapki. Poczucie, że jest się czwartą władzą ,zachęca raczej do "trzymania rządu dusz" niż rzemieślniczego przedstawiania faktów. Tym bardziej że uczciwe rzemiosło wydaje się tak mało atrakcyjne i wymaga wysiłku. Władza kusi, zwłaszcza gdy jest praktyczne bezkarna. Polityka rozliczają wyborcy, dziennikarza co najwyżej redaktor naczelny. Maria Przełomiec