Tak o działalności Arcybiskupiego Komitetu Charytatywnego we Wrocławiu mówi jego kapelan ks. Andrzej Dziełak. Komitet powstał niemal natychmiast po 13 grudnia 1981 r. Skupiał przede wszystkim osoby świeckie: w sumie ponad 200 współpracowników, którzy pod opieką abp. Henryka Gulbinowicza zbierały informacje o represjonowanych i udzielały pomocy materialnej, lekarskiej i prawnej internowanym i ich rodzinom, zamieszkałym na terenie archidiecezji wrocławskiej. Bez pomocy biskupów, proboszczów i wikarych oraz zakonników i sióstr zakonnych z terenu Dolnego Śląska ich działalność byłaby niemożliwa. Podczas stanu wojennego Komitet swoją różnoraką opieką objął kilka tysięcy osób. Trudne zadanie "Taka była odpowiedź Kościoła na ogłoszenie stanu wojennego oraz napływające z zagranicy dary, które przychodziły imiennie na kurię, Caritas czy duszpasterstwa akademickie" - wyjaśnia dr hab. Zbigniew Jakubiec, jeden z przewodniczących Komitetu. "Trzeba je było zagospodarować, przeznaczyć dla konkretnych osób potrzebujących pomocy". Z panem Jakubcem spotykam się w barokowym budynku przy pl. Katedralnym 4, potocznie nazywanym "Czwórką", gdzie w latach 80. i 90. mieściła się siedziba Komitetu. Dziś działa tu kilka organizacji religijnych i wspólnot, mieści się poradnia rodzinna i siedziba archidiecezjalnego Radia Rodzina. "Tu, na tym korytarzu, rozgrywały się wydarzenia ciekawe, a można by rzec, także dramatyczne. Żywiołowe działanie na początku, setki pomysłów" - wspomina mój rozmówca. Potem powstawały sekcje opieki nad internowanymi i ich rodzinami oraz nad więźniami politycznymi i ich rodzinami, sekcja pomocy błyskawicznej, łączników (współpraca z księżmi w dekanacie), dyżurów (spotkania z interesantami), pomocy prawnej, procesowa (obrona więźniów politycznych w sądach), pomocy medycznej, finansowa, magazynowa, transportowa, wakacyjna - w takich m.in. kierunkach działał w latach 80. Arcybiskupi Komitet Charytatywny. Wiadomości z więzienia "Zwykle otrzymywałam parę adresów i jechałam do rodzin poszkodowanych, aby powiadomić je o możliwości otrzymania pomocy prawnej, często już z paczkami żywnościowymi" - wspomina na kartach książki pt. Arcybiskupi Komitet Charytatywny Zofia Karpińska, działaczka sekcji pomocy błyskawicznej. "Czasem okazywało się, że jest potrzebne wsparcie w postaci leków, odzieży, interwencji lekarskiej (...). Spotykałam się z różnymi nastrojami; niekiedy żony represjonowanych były przygnębione, a dzieci wystraszone, w większości jednak kobiety dzielnie organizowały sobie życie i nie dawały się pognębić". "Pojawienie się nawet z niewielką paczuszką czy lekarstwem dawało poczucie, że internowany członek rodziny nie jest osobą "trędowatą", a jego bliscy mogą liczyć na pomoc Kościoła i społeczeństwa - tych wszystkich ludzi, którzy myślą podobnie, choć nie dotknęły ich jeszcze represje" - wyjaśnia ks. Dziełak. Informacje o tym, gdzie przetrzymywano konkretnego internowanego, docierały do Arcybiskupiego Komitetu Charytatywnego najczęściej za pomocą tzw. grypsów. Przywoził je ktoś z odwiedzających więzienie lub życzliwych funkcjonariuszy więziennych. Czasem grypsy były tak małe, że po zwinięciu można je było schować w uchu. Zawierały informacje o autorze, jego kolegach z obozów, a także podejmowanych akcjach, jak np. o podjęciu głodówki protestacyjnej przeciwko wprowadzeniu stanu wojennego (gryps z 28 maja 1982 r. z Nysy Kłodzkiej). Interwencje arcybiskupa Przedstawiciele Arcybiskupiego Komitetu Charytatywnego powiadamiali za pośrednictwem proboszczów m.in. rodziny, do których miał przyjść komornik, by zająć majątek w odwecie za działalność konspiracyjną członka rodziny. Informacje zebrane o represjonowanych służyły także abp. Gulbinowiczowi w podejmowaniu interwencji w sprawie represjonowanych przez władze. Czynił to wielokrotnie, m.in. w sprawie internowanych dwojga rodziców 4-letniego dziecka, które pozostało bez opieki, czy trzech profesorów, cierpiących na poważne schorzenia. To dzięki interwencji abp. Gulbinowicza został zlikwidowany obóz internowania w Kamiennej Górze, zorganizowany w fatalnych warunkach bytowych, w barakach filii hitlerowskiego obozu pracy Gross-Rosen. Komitet służył informacjami o warunkach bytowych, możliwościach odwiedzin i tym, jak dotrzeć do oddalonych o kilkadziesiąt, a nawet kilkaset kilometrów obozów, w których przebywali represjonowani. W czasach gdy nie było internetu, a dostęp do telefonów i możliwość uzyskania tego typu informacji były ograniczone, a niekiedy wręcz niemożliwe, stanowiło to ogromną pomoc dla rodzin. Skuteczność Komitet tworzył swego rodzaju siatkę na terenie Dolnego Śląska. Ogromną rolę odgrywała w niej parafia. Pan Jakubiec wspomina, że świeccy, mieli od biskupa wrocławskiego Adama Dyczkowskiego glejty, które uprawniały ich do przeprowadzania wywiadów z proboszczami na terenie diecezji. "Pytaliśmy, ilu na jego terenie jest internowanych i ilu skazanych, czy zorganizowano pomoc dla nich i ich rodzin, a jeśli nie - jakie są tego przyczyny. Dzięki temu mogliśmy działać w sposób zorganizowany na różnych poziomach" - mówi. "Najtrudniejszy moment naszej pracy [sekcji pomocy błyskawicznej - przyp. aut.] przypadł po demonstracji 31 sierpnia 1982 r." - pisała we wspomnieniach Barbara Netreba z sekcji pomocy błyskawicznej. "Władze pragnęły całkowicie utajnić dane o zabitych i rannych i personel szpitala otrzymał najsurowszy zakaz udzielania jakichkolwiek informacji. W ciągu dwóch dni odwiedziłyśmy wszystkich rannych i ich rodziny, a także rodzinę zabitego Kazimierza Michalczyka. Interwencji przede wszystkim wymagał najciężej ranny chłopiec Darek, który na skutek wielu postrzałów miał uszkodzone nerwy i niewładną nogę. Dzięki pomocy kilku ofiarnych lekarzy udało się umieścić chłopca w szpitalu specjalistycznym, gdzie przeprowadzone operacje umożliwiły mu z czasem normalne chodzenie". "Kościół w stanie wojennym - podobnie jak wielokrotnie w historii naszego narodu - okazał się jedyną instytucją, na której można się było oprzeć. Udostępniał struktury, kanały informacji, pomieszczenia na działalność i magazyny" - podkreśla dr hab. Zbigniew Jakubiec. "Według mojej oceny pomoc ofiarom stanu wojennego w istniejącej wówczas w Polsce sytuacji mogła iść tylko przez organizację kościelną, gdyż było to jedyne miejsce niezależne, rodzaj azylu - zauważa ks. Andrzej Dziełak. Co prawda księża i niektórzy działacze świeccy z Arcybiskupiego Komitetu byli nękani przez SB, jednak nie doprowadzono do wstrzymania działalności. Po latach okazało się też, że wszyscy zaangażowani w dzieło byli "czyści" - nikt nie współpracował z komunistyczną władzą. "To był czas, kiedy bardzo się doświadczało ludzkiego dobra. W tym nieszczęściu, jakim był stan wojenny, wszyscy stanowiliśmy jedność. Wartości, na których się opieraliśmy, nie podlegały dyskusji. Ufaliśmy sobie. Warto podkreślić, że w tym czasie dzięki Kościołowi doszło do przełamania tragicznych doświadczeń z czasów UB. Pamiętam jeszcze z dzieciństwa, że większość osób odwracała się od rodziny, w której były polityczne aresztowania, w obawie, by nie zostać posądzonym o współpracę. W latach 80. komunistom nie udało się już zastraszyć ludzi. Okazało się, że władza jest bezsilna, bo - mimo że ludzie jako ludzie są bardzo różni - jest Kościół, który pomaga" - dodaje dr hab. Zbigniew Jakubiec.