Kiedy przyjeżdżał do Milówki, miał 29 lat. Był rok 1971, a on miał uczyć katechezy dzieci z należącej do parafii wsi Cisiec. - Wioska miała wtedy ponad 3 tys. ludzi - zaczyna ks. Władysław Nowobilski, wtedy wikary w Milówce, dziś proboszcz kościoła pw. św. Maksymiliana Kolbego, który za jego przyczyną w niezwykłych okolicznościach powstał w ciągu 24 godzin w Ciścu. O swoją świątynię mieszkańcy żywieckiej wsi dopominali się od wielu pokoleń. Plany jej budowy przygotowywano już przed wojną. Władze skutecznie jednak torpedowały jej powstanie. - Chodziło o to, by najstarsi mieszkańcy mogli uczestniczyć w Eucharystii - tłumaczy proboszcz, dodając, że najbardziej skrajne domostwa Ciśca od Milówki dzieli aż 7 km. Ale nie to było najważniejszym motywem budowy świątyni. - Oni czuli się upokorzeni, że tak duża wieś nie ma własnego kościoła, który byłby dla nich świadectwem pobożności i wiary - wyjaśnia ksiądz prałat. Dopiero jego przybycie ruszyło sprawę z miejsca. 90 tysięcy od kardynała Zaczynał katechizować zaraz po wakacjach. - To był czas przygotowań do beatyfikacji o. Maksymiliana Kolbego. Gdy w jego ramach pokazywałem rodzicom dzieci przezrocza o życiu męczennika, ci nabrali do mnie śmiałości - wspomina. Wtedy wprost zapytali młodego wikarego: co zrobić, by była chociaż kaplica, z której mogliby modlić się szczególnie starsi, którym trudno dotrzeć do Milówki. On w odpowiedzi streścił im historię swojego brata: "Gdy przenoszono mnie do Milówki, mój starszy wiekiem i kapłaństwem brat Jan przechodził do Chochołowa, do którego należała też wioska Ciche. Tam jego poprzednik przerobił budynek gospodarczy na punkt katechetyczny i po cichu przed władzą, ale za zgodą bp. Groblickiego, odprawiał Msze. Brat dostał kolegium, a że nie zapłacił, przyszli odebrać mu... radio". Ks. Władysław polecił mieszkańcom Ciśca, by zrobili tak samo, a on w razie problemów karę zasądzoną przez władzę weźmie na siebie. Wybór padł na niedziałającą już od wojny piekarnię rodzeństwa Śleziaków. Zawiązał się konspiracyjny komitet, który w lutym 1972 r. wybrał się z prośbą o aprobatę do Krakowa. Do kard. Karola Wojtyły. Ten nie dość, że pomysł zaaprobował i pobłogosławił, to wsparł go finansowo, zastrzegając, że po odbiór pieniędzy ma przyjechać któryś z księży z Milówki. Tamtejszy proboszcz był kaplicy przeciwny, więc mieszkańcy Ciśca raz jeszcze zwrócili się do młodego wikarego. - Od kardynała przywiozłem 90 tys. zł, a pamiętam, że wtedy 100 zł z ofiar to była taka bardzo dobra Msza - wyjaśnia ks. Nowobilski. Śleziakowie budują dom Piekarnia Marii i Władysława Śleziaków nie była dużym budynkiem. Do tego układ pomieszczeń sprawiał, że w żaden sposób nie można było zrobić w nim kaplicy. Wtajemniczeni mieszkańcy poprosili o radę zaufanego inż. Ryszarda Wiewiórę, który powiedział krótko: "Znajdźcie dwóch ludzi, którzy zwrócą się do władz o prawo do budowy dwurodzinnego budynku". Znów trzeba było szukać. Tym razem i ziemi, i ludzi. - Działka się znalazła, a inżynier załatwił pozwolenia i pod koniec kwietnia, po Świętach Wielkanocnych rozpoczęły się prace - wspomina ks. Nowobilski. Oficjalnie budowano dom dla państwa Śleziaków o standardowych wymiarach 19,5 m na 11,5 m na ich ziemi. O tym, że powstają podwaliny kościoła, wiedziało ledwie dziesięć osób; mieszkańcy, ks. Władysław i kard. Wojtyła. Gdy pieniądze od tego ostatniego się wyczerpały, ludzie zaczęli organizować zbiórki. - Ktoś doniósł władzom i na etapie fundamentów stało się jasne, że buduje się kaplica - opowiada ksiądz proboszcz. Zaczęły się przesłuchania. Lekko upośledzoną umysłowo Marię bezpieka oszczędziła. Władysław - ojciec siedmiorga dzieci, tyle szczęścia już nie miał. - Przesłuchiwali go 11 razy, ale nie dał się złamać. Potem jeszcze w październiku, gdy podjęliśmy nieudaną próbę budowy, nakłaniali go do rozbiórki tego, co powstało i do sprzedaży ziemi. Też bezskutecznie - ksiądz prałat nie kryje podziwu dla lojalności i pobożności Śleziaka. Impuls w Zakopanem Decydujące dla finalizacji budowy kościoła w Ciścu okazały się rekolekcje kapłańskie w Zakopanem. Ks. Nowobilski spotkał na nich ks. Mariana Przewrockiego, który w diecezji przemyskiej we wsi Milcza w ciągu doby z zaskoczenia wybudował niewielki kościółek. - Powiedział, że przyjedzie wraz z ludźmi do nas i też wybuduje w dobę kościół - wspomina rozmowę w stolicy Tatr. Termin wyznaczyli wspólnie na ostatnią sobotę października. - Wszystko było gotowe. Mieliśmy zacząć po zachodzie słońca, budować całą noc i dzień, w niedzielę kończąc Mszą św., ale ponownie ktoś doniósł o naszych planach władzy. Zastraszyli ludzi. Nie było szans, byśmy weszli na budowę, bo była obawa, że nas spałują i rozpędzą - wspomina pierwszą, nieudaną próbę. - Milicja ciesząc się, że wszystko upadło, zorganizowała zabawę w sąsiedniej Rajczy, a my po cichu przygotowywaliśmy się do budowy - tłumaczy, wspominając, jak w ekspresowym tempie sprowadził z Białki Tatrzańskiej swojego brata Stanisława - domorosłego cieślę. Ten wraz z ekipą w pierwszy piątek i sobotę listopada dla niepoznaki przy budynku bez dachu przygotowywali więźbę dachową. Tym razem budowa miała rozpocząć się w niedzielę poranną Mszą, o której mieszkańcy zostali powiadomieni dopiero na godzinę przed - o 5 rano. - Zaroślami na posesję Śleziaków przed szóstą ciągnęło blisko 300 osób. Była Msza, a na niej pod natchnieniem Boga wezwałem wszystkich do podjęcia budowy - wspomina z ekscytacją poranek 5 listopada 1972 r. ks. Władysław. Przy ogniskach z opon Władza całkowicie dała się zaskoczyć. Ośmiu panów po cywilnemu, z kamerami i aparatami fotograficznymi w rękach, wysiadło z dwóch samochodów przed posesją Śleziaków dopiero ok. godz. 10.00. A tam budowa trwała w najlepsze. - Ludzie już wtedy w ogóle się nie bali. Kobiety czyściły właśnie starą piekarnię z tynku, by odsłonić cegły, potrzebne na nowo powstającą kaplicę. Robiły to akurat na drodze prowadzącej na budowę. Do przechodzących obok esbeków kobiety mówiły tak: "panocki nie wchodźcie tu, bo tu się tak kurzy, a wyście ładnie ubrane, taki garnitur i koszulę białą", a że oni nalegali, że chcą wejść, kobiety zaczęły podawać im cegły, by i oni włączyli się w prace - śmieje się ksiądz prałat. Chwilę później uśmiech ustępuje miejsca powadze: "Po jakimś czasie na te świeże, 5,5-metrowe mury cieśle zaczęli kłaść krokwie. Jak przeszli za połowę, to te mury zaczęły się rozchodzić. Zaczęli więc wiązać drutami jedną murłatę z drugą i stawiać podpory. To, że to wtedy nie runęło, to był cud opatrzności Bożej". W cud nie wierzyła władza ludowa przygotowująca już łóżka i karetki dla przyszłych rannych. Mury i cała więźba położona została do 6 rano w poniedziałek. W ciągu 24 godzin szkielet kościoła był gotowy. W ciągu dwóch następnych dni odeskowany został dach. - W nocy z wtorku na środę pod tym zakrytym dachem odprawiłem dziękczynną Mszę - wspomina ks. Nowobilski. Było za co dziękować, bo żadnemu z tysiąca pracujących przez całą dobę ludzi nie spadł nawet włos z głowy, mimo że władza robiła wszystko, by prace utrudnić. W nocy z niedzieli na poniedziałek w wiosce... wyłączyła prąd. - Całą noc pracowaliśmy przy włączonych reflektorach samochodów i rozpalonych ogniskach z opon - przyznaje ksiądz proboszcz. Pierwsze Roraty Cisiec wreszcie doczekał się domu Bożego. Powstała kaplica dla władz wciąż jednak była nielegalna. Ks. Nowobilski wspomina, jak przez pierwsze dwa miesiące dzień i noc przed jego mieszkaniem stał samochód, a siedzący w nim ludzie obserwowali, kto do niego wchodzi. Wspomina też pokojowe rozmowy w białej wołdze z przewodniczącym Powiatowej Rady Narodowej w Żywcu, Ferdynandem Łukaszkiem, nakłaniające do odstąpienia od dopiero co powstałej kaplicy. Władza jednak głównie zastraszała. - Przesłuchiwał mnie prokurator, a następnego tygodnia na jednym z zebrań pewna kobieta z SB groziła, że przyjadą buldożery i będzie tak jak w Zakopanem, gdzie z ziemią zrównali nielegalnie postawione budynki - przytacza jej groźby ks. Władysław. Łukaszek po latach mówił też o tym, że już w czwartek pierwszego tygodnia miały przylecieć helikoptery z hakami, by porwać dach, a strażacy w tym czasie mieli polewać mury, by te runęły. - Do akcji nie doszło, bo strażacy powiedzieli kategoryczne "nie" - wspomina rozmowę z kacykiem partyjnym ks. Nowobilski. Mimo szykan, wyrzucania z pracy i zasądzania grzywien (Śleziakowie i jeden z głównych organizatorów budowy Władysław Karpeta dostali 90 tys. zł kary, zmienionej potem na 10 tys. zł na głowę) ludzie przez pierwsze dwa lata dzień i noc czuwali w kaplicy przeznaczonej do rozbiórki. Władze próbowały też wymusić na kard. Wojtyle jej zamknięcie, a ten nie dość, że tego nie zrobił, to w 1977 r. konsekrował w niej ołtarz, który wcześniej kazał zbudować. Ks. Władysław, który najpierw nie mógł odprawiać tam Mszy, później robił to codziennie. - Kard. Wojtyła jeszcze w 1972 r. przysłał swojego kapelana ks. Stanisława Dziwisza i polecił, bym odprawiał Msze codziennie. I tak 3 grudnia były pierwsze Roraty - wspomina z zadowoleniem. Kaplicę władza uznała za legalną dwa lata po konsekracji ołtarza. Kościoła nie konsekrował już kard. Karol Wojtyła, a kard. Franciszek Macharski. W grudniu 1982 r. bowiem wspomagający budowę od początku krakowski kardynał był już papieżem. Potem latami świątynię rozbudowywano. Dziś, po 40 latach, zbudowana w dobę kaplica wciąż służy wiernym. Choć, jak gorzko przyznaje ks. Władysław Nowobilski, pewnie nie znalazłby już ludzi, którzy z takim poświęceniem w dobę zbudowali dom Boży: "Dla tamtych ludzi Bóg był najważniejszy, a jego sprawy najświętsze, młode pokolenia takiej wiary już nie mają". TEKST MICHAŁ BONDYRA