13 października KAI opublikowała wywiad z abp. Henrykiem Muszyńskim, metropolitą gnieźnieńskim, w którym ujawnia on, że w teczkach znajdujących się w IPN figuruje jako "tajny współpracownik". Kulisy wydarzeń minionych czasów wyjaśnia ksiądz arcybiskup w rozmowie z "Przewodnikiem Katolickim". Najczęstszym powodem spotkań z urzędnikami SB były starania o paszport - podobnie było w przypadku Księdza Arcybiskupa? Gdy starałem się o pozwolenie wyjazdu na studia do Rzymu, naciskano, żebym zgodził się na współpracę. Kiedy odmówiłem - odmówiono mi paszportu. Wtedy uznałem sprawę za zakończoną. Po jakimś czasie - ku własnemu zdziwieniu - dzięki życzliwej pomocy osób trzecich z mojej rodziny, otrzymałem paszport. Ceną było jedynie zapewnienie, że po zakończeniu studiów wrócę do Polski. Dostałem paszport na jeden wyjazd i jeden powrót. Gdy w Rzymie staraliśmy się o przedłużenie paszportu, stawiano nam przedziwne zarzuty. Na przykład taki, że uczestniczyłem we Mszy św. za pomordowanych w Katyniu. Księdzu katolickiemu zarzucano udział we Mszy św.! Tylko pozornie byliśmy tam wolni - inwigilacja i kontrola trwała nadal. Kiedy złożyłem wniosek o pozwolenie na wyjazd do Ziemi Świętej, przewidziany w ramach studiów biblijnych, odmówiono mi - wyjechałem więc na paszport watykański. Z tego tytułu zarzucano mi później nawet "zdradę polskiej racji stanu"... Potem przedłużyłem swój pobyt w Jerozolimie i doktorat robiłem bez żadnych ważnych dokumentów. W ponownym uzyskaniu ważnego paszportu pomogli mi wtedy dobrzy ludzie z polskiej ambasady w Libanie. Stan wojenny przeżywał Ksiądz Arcybiskup już w Polsce... Podczas stanu wojennego pracowałem na Wydziale Teologicznym ATK. Próbowano wówczas wykorzystywać przeciwko mnie niepokoje młodzieży studenckiej. Pamiętam, że przy różnych rozmowach i perswazjach zawsze mówiono mi, żeby o niczym nie mówić przełożonym. Odpowiadałem wówczas: - Pan jest lojalny wobec swoich przełożonych - i taka lojalność obowiązuje obie strony, również mnie... To był argument, którego moi rozmówcy nie potrafili podważyć. Miałem wyjątkowo długi staż jako "kandydat" - trwało to prawie dziesięć lat. Dlaczego akurat w 1984 roku zostałem zarejestrowany - nie umiem powiedzieć. Kiedy odnalazłem mojego "opiekuna" z SB i postawiłem mu to pytanie, odrzekł: - Ksiądz wie, to były trudne czasy, nie dawano księdzu paszportu, chciałem księdzu w ten sposób pomóc... Wszystko stało wtedy na głowie... To spotkanie jest istotne - dawny funkcjonariusz SB podpisał oświadczenie, że Ekscelencja nie był świadomy swojej rejestracji jako "TW" i nie wyraził nigdy zgody na współpracę. Jak doszło do tego spotkania? Kiedy się dowiedziałem, że jestem zarejestrowany jako "TW", bardzo mnie to poruszyło. Wiedziałem, że zrobię wszystko, żeby to wyjaśnić. Przy całym samokrytycyzmie miałem świadomość, że byłem inwigilowany, czułem się ofiarą. Nie rozumiałem, jak to w ogóle możliwe, że mnie zarejestrowano. Opatrzność Boża czuwała, że nie zgubiła się wizytówka, którą przed laty otrzymałem od swojego "opiekuna". Pojechałem pod wskazany adres - okazało się, że jest nieaktualny. Nowi lokatorzy mieszkania, z którymi rozmawiałem przez domofon, nawiązali kontakt telefoniczny z tym panem - a on wyraził zgodę, by się ze mną spotkać następnego dnia. Pierwszym pytaniem, jakie mu zadałem, było: - Jak to jest możliwe? Tylko pan może zaświadczyć, jaka była prawda, ja nie mam nic na swoją obronę...! Odpowiedział mi, że jest gotów zaświadczyć - i napisał, że zostałem zarejestrowany bez mojej wiedzy i zgody. Po 25 latach to już był inny człowiek. Przyszedł, choć mógł powiedzieć, że mnie nie zna. To nie było dla niego pewnie miłe spotkanie, podobnie jak i dla mnie - ale odbyło się bardzo spokojnie i rzeczowo. ?W tym momencie okazał bez wątpienia dużo dobrej woli. Nie mam podstaw, żeby kwestionować jego ówczesne dobre intencje - on był przekonany, że nikt tych dokumentów nie będzie oglądać, chciał być może rzeczywiście przyjść z pomocą - taki był wtedy zwariowany świat. Ten "zwariowany świat" często jest już niezrozumiały dla tych, którzy w nim nie żyli... Rzeczywiście trudno dziś, zwłaszcza młodym, wyobrazić sobie tamten czas. Panował wtedy klimat wielkiej nieufności, trzeba było być ostrożnym, nawet opowiadając dowcipy w przedziale kolejowym. Rozmowy z SB - trzeba pamiętać, że to byli urzędnicy państwowi. Kiedy urzędnik wręczał mi paszport i pytał, dokąd jadę i po co, nie mogłem z nim nie rozmawiać, nie odpowiedzieć na pytanie... Ale spotkania z "opiekunem" nie odbywały się jedynie w urzędzie - miały miejsce również w mieszkaniu? Nie miałem tych rozmów jakoś specjalnie dużo. Dojeżdżałem wtedy do Warszawy, mieszkałem w różnych klasztorach, tam nikt nie mógł mnie nachodzić. Kiedy miałem już mieszkanie, zdarzało się, że mój "opiekun" przychodził. Kilkakrotnie była u mnie akurat młodzież: zapraszałem go wtedy bardzo serdecznie, ale nie był chętny... Dwa razy przyszedł niezapowiedziany. Kiedy dziś na to patrzę, widzę, jak doskonale byliśmy rozpracowani psychologicznie. Były obietnice, ostrzeżenia, ale nie było zbyt nachalnych nacisków, żadnej bezczelności czy agresji - na ile siebie znam, miałbym na to gotową odpowiedź. Szczegółów rozmów oczywiście nie pamiętam, ale ani na chwilę nie opuszczała mnie świadomość, z kim rozmawiam, starałem się unikać konkretów. Niekiedy dziwiłem się nawet, czy nie szkoda czasu na takie rozmowy - nie miałem pojęcia, że z tego mogłyby powstać jakieś raporty... Przykład Księdza Arcybiskupa pokazuje, z jaką ostrożnością trzeba podchodzić do dawnych dokumentów. Czy Polska ma dziś problem z teczkami? Co powinniśmy z nimi zrobić? W Polsce konieczne staje się wypracowanie takich zasad korzystania z teczek, które dawałyby możliwość wypowiedzi wszystkim, których dana sprawa dotyczy. Już prawo rzymskie stwierdzało, że nie można wydać osądu, jeśli nie wysłucha się obu stron. Tymczasem dziś bardziej wierzy się ówczesnym prześladowcom niż ofiarom. Paradoksem jest, że dziś muszę iść do mojego ówczesnego "przeciwnika", żeby to on mnie bronił i zaświadczył, bo moje świadectwo jest niewystarczające. Twierdzeniu o tajnej współpracy z SB zadaje kłam oświadczenie abpa Mariana Przykuckiego, który stwierdza: "Od roku 1981 byłem ordynariuszem ks. prof. Henryka Muszyńskiego. O każdym spotkaniu z urzędnikiem UB byłem szczegółowo informowany. Byłem zbudowany jego postawą i prostolinijnością patriotyczną. Stąd jakiekolwiek uwagi negatywne odnośnie ks. prof. Henryka Muszyńskiego z czystym sumieniem odrzucam i proszę to oświadczenie przyjąć, jako od osoby, która najlepiej może zaświadczyć o jego przykładnej postawie". Tomasz Terlikowski w "Rzeczpospolitej" zarzucił, że ujawnienie dokumentów było świadomym zabiegiem ze strony Księdza Arcybiskupa, że było uprzedzeniem ewentualnego ataku, który mógł nastąpić w związku ze spodziewaną nominacją na Prymasa Polski. Nazwał ten ruch "ucieczką do przodu". Dlaczego dopiero teraz ujawnił Ekscelencja te dokumenty? Ujawniłem je teraz, bo dopiero 22 sierpnia 2008 r. dostałem ostateczną odpowiedź z IPN, na którą czekałem od trzech lat. Wcześniej nie mogłem zabierać głosu, bo nie znałem dokumentów, które rzekomo miały mnie obciążać: dostęp do nich otrzymałem za pośrednictwem Kościelnej Komisji Historycznej w ubiegłym roku i miał on charakter poufny. Wydaje mi się, że zgodnie z ewangeliczną zasadą "nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni", warto być troszkę ostrożniejszym w osądzaniu ludzi? Czy żałuje Ksiądz Arcybiskup jakiegoś swojego zachowania z tamtych czasów? Czy można było zachować się inaczej? Oczywiście, gdybym wiedział to wszystko, co wiem dzisiaj, mógłbym zapewne uniknąć niejednej trudnej sytuacji. Takie rozumowanie jest jednak anachronizmem. Trzeba było podejmować decyzje w konkretnej, złożonej sytuacji, nie było możliwości uniku. Tak jak umiałem, broniłem się przed różnymi formami nacisku, by pozostać wiernym swojemu powołaniu. Oczywiście nigdy nie jest tak dobrze, żeby nie mogło być lepiej. Dziś dziękuję Bogu, że pozwolił mi uniknąć gorszych doświadczeń, które były udziałem wielu osób tamtego czasu. Rozmawia Monika Białkowska