Żyjemy - my, Polacy i Europejczycy - obecnie w fantastycznym świecie. Życie Ewangelią, głoszenie Prawdy nie wymaga od nas ofiary z życia, jak to było jeszcze kilkadziesiąt lat temu. Za przynależność do organizacji katolickich czy obronę życia (tak bywało nawet w Polsce) nie trafia się już do więzień, uczenie dziecka religii nie skazuje na obóz pracy, a duchowni nie są pozbawieni praw publicznych (po sowiecku rzecz ujmując, nie są "liszencami"). Możemy głosić otwarcie to, w co wierzymy, jasno wykładać swoje racje, a jedyne, co może nas za to spotkać, to nieprzyjazna ocena, wykluczenie z mainstreamu, kłótnia z kolegami czy rodziną, niesympatyczne listy (regularnie dostaję takie, w których grozi się moim bliskim czy mnie gwałtem) albo - w najgorszym razie - proces. Cywilny albo karny; ten drugi zdecydowanie mniej sympatyczny. Wydawałoby się więc, że obecnie głoszenie Prawdy, otwarte wyznawanie katolicyzmu powinno być o niebo prostsze. A jednak wcale tak nie jest. Samotność fightera Głównym powodem wcale nie jest to, że katolików próbuje się zepchnąć do getta, ani nawet nie to, że po każdej mocniejszej i bardziej jednoznacznej wypowiedzi można spodziewać się pozwu sądowego (ja sam mam na razie dwa procesy i kilka zapowiedzi), który może zrujnować rodzinę (130 tys. zł, których domaga się ode mnie Alicja Tysiąc, niewątpliwie zrujnowałoby moją rodzinę, a 30 tys. zł żądanych przez jednego z polityków Ruchu Palikota to - w porównaniu z tym pierwszym - drobiazg), ale to, że niezwykle często medialni fighterzy mają poczucie pozostawienia samym sobie. Gdy jedna z czołowych publicystek katolickich była ciągana po sądach w procesie karnym (groziło jej do dwóch lat więzienia), katolicka opinia publiczna i jej liderzy - niestety także Kościół hierarchiczny - w zasadzie milczeli (z nielicznymi wyjątkami). Można było odnieść wrażenie, że sprawę tę traktowano jako prywatny problem publicystki, a nie część zorganizowanego ataku na Kościół i tych, którzy nie obawiają się głoszenia katolickich poglądów. I nie inaczej jest w przypadku innych procesów. Piszą o nich (i chwała im za to) katolickie czasopisma, czasem jakiś polityk wyrazi solidarność, ale nie widać choćby próby akcji, jakie podejmuje lewica po tym, jak którykolwiek z jej "autorytetów" zostanie zaatakowany. Ewa Wójciak, choć trudno znaleźć jakiekolwiek argumenty na jej usprawiedliwienie, była broniona przez kilka setek profesorów, intelektualistów i dziennikarzy; powstawały listy w jej obronie, a politycy bardzo podkreślali, że nie można się zgodzić na odbieranie jej prawa do swobodnego wypowiadania opinii. A wszystko to w sytuacji, w której nikt nawet nie postawił jeszcze pani Wójciak żadnych zarzutów. Ciągani po sądach przez lewicę katolicy muszą ze swoimi problemami zmagać się w znaczącym stopniu sami. Owszem, otrzymujemy wyrazy poparcia i sympatii, a także zapewnienia o modlitwie (za wszystkie - w swoim imieniu - bardzo dziękuję, bo dobre słowo, a przede wszystkim modlitwa ma ogromną moc), ale to jednak nie to samo co zmasowana akcja poparcia politycznego czy medialnego. Brak też instytucji, które mogłyby wspierać, choćby prawnie czy finansowo, ludzi, których stawia się przed sądami. W efekcie wielu z tych, którzy jeszcze kilka lat temu odważnie nieśli sztandar, powoli się z tego wycofuje. I coraz mniej mnie to dziwi. Ludzie świeccy mają rodziny, muszą być za nie odpowiedzialni, i nie zawsze mają ochotę narażać na szwank ich przyszłość. Szczególnie w sytuacji, w której mają wrażenie, że swój sztandar niosą sami (albo w niewielkiej grupie), a reszta, także tych, którzy powołani są do przewodzenia, przygląda się im z oddali, czasem życzliwie kibicując, a niekiedy ostro krytykując, ale nie próbując przyłączyć się do tyraliery. Katolicyzm bezobjawowy Argumenty tych, którzy stoją z boku, są zresztą boleśnie przewidywalne. Jedni tłumaczą, że nie ma żadnej wojny, że grupa oszołomów wymyśliła sobie, że trzeba walczyć o jakieś dzieci (bo przecież 650 zabijanych legalnie osób w Polsce nie stanowi problemu), o jakieś zamrażane zarodki czy z homoseksualną indoktrynacją lub antykatolickimi ideologiami, i w związku z tym nie ma powodów, by do czegokolwiek się przyłączać. Inni narzekają na formę, wyjaśniając, że co do treści, to oni oczywiście wspierają, ale ta forma - sam Pan rozumie - kompletnie nieodpowiednia. A mowa jest nie o wyrażeniach z katalogu Ewy Wójciak, ale o nazwanie aborcji mianem zabicia dziecka (jednym z zarzutów, jakie stawia mi Alicja Tysiąc w procesie, jest właśnie takie określanie "zabiegu przerwania ciąży") czy jasne wskazanie, że mężczyzna, który przez lata miał żonę i ma z nią syna, nie jest kobietą. Niedopuszczalne jest także - a to są na przykład zarzuty padające z ust ks. Wojciecha Lemańskiego - jasne określanie, że homoseksualizm jest grzechem, mówienie, że niedziela nie jest czasem na zakupy czy choćby przypominanie, że katolicyzm - i to należy do jego podstaw - powinien być objawowy, bo nie zapala się świecznika, by go chować. Każdy, kto ma odwagę, by nazywać rzeczy po imieniu, jest więc uznawany za "plującego" i określany wdzięcznym terminem "barana" czy "owcopasterza", a także oskarżany o tchórzostwo. Zabawnie to brzmi w ustach człowieka, który fetowany jest przez liberalne media i który nawet w myślach nie wypowie opinii mogącej wystawić na krytykę tolerancjonistów, a który chętnie i obficie krytykuje tak biskupów, jak i tych wszystkich, którzy zwyczajnie i otwarcie prezentują katolickie poglądy. Najgroźniejsze jest jednak powszechne milczenie zwyczajnych katolików. Ich niechęć do zabierania głosu - nie w domu czy na spotkaniu w parafii, ani nawet nie na portalach internetowych, ale w konkretnej przestrzeni społecznej. Oddajemy szkoły, urzędy, przestrzeń publiczną w ręce lewaków, bo nie tylko się nie jednoczymy, ale nawet w pojedynkę nie walczymy o obecność naszych własnych poglądów w szkołach, na uniwersytetach czy w urzędach. Pozostawiamy je lewicowcom, bo mamy poczucie, że ich poglądy są marginalne. I tak jest, ale jeśli wpuścimy ich do szkół, to szybko przestanie tak być. Liberalna lewica rozmnaża się bowiem nie tyle przez prokreację, ile przez werbunek. To dlatego tak ważne jest, by nie oddać im edukacji, by obronić choć resztki niezależności w tych sprawach. Jeśli tego nie zrobimy, jeśli nie zaczniemy razem protestować, to przegramy. Tu nie chodzi o jednostki Wsparcie (a nie chodzi tu tylko o wsparcie jednostkowe, ale również instytucjonalne) dla osób, które - w polityce czy mediach - są na pierwszym froncie, nie jest tylko postulatem, który można wyjaśnić moim własnym interesem. Tu nie chodzi bowiem o Tomasza Terlikowskiego, jego rodzinę lub innych znanych katolickich czy konserwatywnych publicystów, ale o stworzenie sytuacji, w której każdy następny lider opinii będzie się już obawiał jasno wyrazić swoją opinię, by nie narazić się na kolejny proces. A jeśli kolejnymi procesami uda się doprowadzić moją rodzinę do bankructwa (a warto mieć świadomość, że oba procesy nie są skierowane przeciwko redakcji, ale mnie personalnie), to dzięki temu będzie już niemal pewne, że nikt przy zdrowych zmysłach, kto zachowuje minimum instynktu samozachowawczego, nie będzie ani krytykował aborcji, ani postulatów lobby LGBT. Ale na tym się nie skończy. Lobby aborcyjne czy gejowskie stosuje bowiem taktykę salami i stopniowo będzie pozywać za coraz mniejsze odstępstwa od politycznie poprawnej normy. Aż wreszcie przyjdzie czas (zwróćmy uwagę, że już po dokumencie bioetycznym Episkopatu zaczęto formułować takie opinie i postulaty), że na ławie oskarżonych czy pozwanych siądą biskupi albo księża, którzy będą mieli odwagę głosić jasno i zdecydowanie poglądy biblijne. Dowodem na to są procesy, które już się odbyły w Szwecji, gdzie próbowano (a nawet w pierwszej instancji skazano) pastora za to, że cytował Biblię jasno określającą akty homoseksualne. Nie są też wykluczone pozwy przeciw Kościołowi i jego odmowie zapisywania w metrykach chrztu zmian dokonanych przez transseksualistów w urzędach stanu cywilnego. A na końcu będzie - co już się dzieje w Stanach Zjednoczonych - wpisywanie Kościoła czy organizacji pro-life na listy zagrożeń dla demokracji czy organizacji terrorystycznych na miarę Al-Kaidy. Uniknąć tego można tylko wtedy, jeśli walkę o nasze prawa zaczniemy już teraz, organizując się w stosowne grupy, wspierające tych, którzy już stoją przed sądami i wreszcie przygotowując (to już się dzieje, między innymi dzięki Fundacji Pro - Prawo do Życia czy ruchowi wokół Marszów dla Życia i Rodziny) własne projekty ustaw, które zmieniać będą Polskę w kierunku bardziej konserwatywnym. Konieczne jest także prawne i finansowe wsparcie dla tych inicjatyw, które chcą bronić naszych wartości przed sądami czy pozywać - obrażających nas nieustannie - przedstawicieli drugiej strony. Nie ma co liczyć, że ktoś zrobi to za nas. Musimy zająć się tym sami. I to jak najszybciej. Patron zobowiązuje I nie piszę tego we własnym interesie. Mam bowiem nadzieję, że nawet jeśli zostanę skazany, to jakoś sobie poradzę. Wierzę, że Opatrzność Boża i przyjaciele pomogą mnie i mojej rodzinie znaleźć najlepsze wyjście z sytuacji. Nie wiem, jakie ono będzie i nie zakładam przegranej, ale wiem, że nawet gdyby mi się ona przytrafiła, to nie zawrócę z drogi, na którą wszedłem dawno temu. Wiem, że byłoby o wiele spokojniej zajmować się filozofią rosyjską, tłumaczyć wielkich rosyjskich myślicieli na język polski i opowiadać o tym studentom. Mam świadomość, że - gdybym zrezygnował z zaangażowania pro-life czy prorodzinnego, moja rodzina byłaby spokojniejsza, miałbym nieco więcej czasu dla dzieci, a żona nie musiałaby się zastanawiać, czy kolejny dzwonek do drzwi nie przynosi następnego pozwu, który może zachwiać stabilnością materialną mojej rodziny. Ale wiem też, że nie miałbym wówczas spokojnego sumienia. Są bowiem takie sytuacje, w których trzeba zwyczajnie stanąć do walki, zostawiając własny święty spokój, bezpieczeństwo czy szacunek społeczny. Gdy giną miliony dzieci (wedle Human Life International od roku 1973 zginęło na świecie ponad miliard siedemset milionów nienarodzonych dzieci), gdy stopniowo legalizuje się zabijanie starców i chorych, gdy niszczy się rodzinę, rozbijając ją od środka i prawnie, nie wolno milczeć. Niemieckim chrześcijanom nadal wyrzucamy ich postawę w czasie II wojny światowej, a cenimy tylko tych nielicznych, którzy mieli wówczas odwagę (a była ona o wiele większa niż ta potrzebna teraz) stanąć przeciwko nazizmowi. I wierzę, że w przyszłości będzie tak samo z nami. Cenić i wspominać będziemy tylko tych, którzy mieli odwagę sprzeciwić się ludobójstwu na niespotykaną skalę. O wiele istotniejsze od pamięci czy dobrej opinii u potomnych jest jednak to, by wypełnić swoje powołanie. Nie wiem, do czego Bóg powołuje obecnie innych, ale mam pewność, że mnie powołuje właśnie do takiego zaangażowania. Jeśli nie podejmę swojej walki, jeśli się w nią nie zaangażuję, to spartolę swoje życie i będę się z tego musiał gęsto tłumaczyć przed Bogiem. A na szczęście teraz mam wspaniałą żonę i dzieci, które dzielnie (choćby przez modlitwę) kibicują mi w moich walkach. Bez nich, bez ich miłości żadne zaangażowanie nie byłoby możliwe. I wreszcie na koniec nie mogę wspomnieć o moim patronie. Ktoś, komu patronuje św. Tomasz Morus, zwyczajnie nie może nie walczyć. Taki patron zobowiązuje, by sprzeciwiać się bezprawnym posunięciom państwa nawet wówczas, gdy wielu milczy. Wybrane cytaty z publicystyki Tomasza Terlikowskiego: - Zasłanianie tej prostej prawdy słowami o tym, że Alicja Tysiąc nie złamała prawa, a jedynie próbowała egzekwować przysługujące jej prawa - jest absurdalne. Adolf Eichmann też nie łamał hitlerowskich praw, czy to znaczy, że nie można go nazwać mordercą (w tym przypadku już nie niedoszłym, a jak najbardziej doszłym)? Joanna Najfeld, Tomasz Terlikowski, Agata. Anatomia manipulacji. - Jeśli wicemarszałkiem zostanie genetyczny mężczyzna, który podaje się za kobietę, to będzie to oznaczało, że zamiast Sejmu mamy Cyrk. Tomasz Terlikowski, Twitter 2013. - Cóż takiego tak uraziło posła? Otóż moja opinia, że jest on mężczyzną, który obciął sobie narządy męskie i twierdzi, że jest kobietą. Problem polega na tym, że jest to opinia, z którą nie da się polemizować. O tym, czy Grodzki jest mężczyzną czy kobietą nie decyduje bowiem jego wola, ani tym bardziej dokumenty z sądu, a geny. Jak ktoś ma układ XX - jest kobietą, a jak XY - mężczyzną. I koniec. Szczególnie w sytuacji, gdy miało się żonę i dziecko z nią. Doprawianie sobie czy usunięcie narządów nie może tego zmienić. Podobnie jak faszerowanie się męskimi czy żeńskimi hormonami. Tomasz Terlikowski, www.fronda.pl. - Nie widzę bowiem tego, co chciałby, żebym widział, poseł Grodzka (...) stwierdziłem powszechnie znany fakt biologiczny. Marksizm--genderyzm może go oczywiście kwestionować, tak jak marksizm kwestionował rozmaite odkrycia biologiczne w imię ideologii, ale rzeczywistość jest taka, że o naszej płci decyduje nie "serce i dusza", ani nawet nie umysł tylko geny. Tomasz Terlikowski, www.fronda.pl. Tomasz Terlikowski Dziennikarz, publicysta, redaktor naczelny portalu fronda.pl i kwartalnika "Fronda", z wykształcenia filozof, autor ponad 20 książek i setek artykułów o tematyce religijnej, znany z publicznego głoszenia jednoznacznych, katolickich poglądów. Jest ojcem czwórki dzieci. W 2011 r. transseksualista Anna Grodzka (w przeszłości Krzysztof Bęgowski, obecnie posłanka Ruchu Palikota) wytoczyła mu proces za naruszenie dóbr osobistych, domagając się "zakazu kwestionowania jej kobiecości" i 30 tys. zł odszkodowania. W styczniu 2013 r. rozpoczął się jego proces z powództwa Alicji Tysiąc, która poczuła się dotknięta jego jednoznacznie negatywnymi wypowiedziami na temat aborcji. Alicja Tysiąc kilka lat temu chciała usunąć ciążę, obawiając się, że urodzenie dziecka może jej grozić utratą wzroku. Lekarze odmówili jej wykonania legalnej aborcji, dopuszczalnej ze względów zdrowotnych. Tysiąc złożyła skargę do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka, który przyznał jej 25 tys. euro zadośćuczynienia. Po porodzie wzrok kobiety pogorszył się; przyznano jej I grupę inwalidzką.