Sporu, który na krótko rozpalił emocje, szczególnie w redakcjach "Rzeczpospolitej" i "Dziennika", i wygasł. Jeszcze 23 czerwca pospierali się na łamach "Rzeczpospolitej" Igor Janke i Piotr Semka, ale w istocie dyskusja wygasła. Szkoda, bo spór dotyka samej istoty problemów współczesnej demokracji. Przeobrażenia demokracji Analizując mechanizmy demokratyczne, widzimy wyraźnie, że następuje głębokie przeobrażenie współczesnej demokracji przedstawicielskiej. Obserwując Silvio Berlusconiego, ale również Baracka Obamę czy liderów polskiej sceny politycznej widzimy, że fundują nam oni spektakl medialny. Demokracja stała się demokracją telewizyjną. A już za rogiem czyha kolejna jej odmiana - demokracja internetowa. Jeżeli upowszechni się zwyczaj głosowania przez internet (a już obecnie jest to możliwe np. w Estonii), nie będzie przeszkód dla powszechnego systemu referendalnego. Zapytanie obywateli o zdanie w dowolnej sprawie jest przecież bardziej demokratyczne niż posługiwanie się sondażami. I być może w tym kierunku zmierzamy. Zwłaszcza że poważna debata publiczna opuszcza telewizje i gazety zafascynowane kolejnymi "tańcami z...", na rzecz internetu. A skoro tak, to debata dotycząca tożsamości najbardziej znanej polskiej blogerki staje się sporem o charakterze fundamentalnym w sferze ważnej i dosyć słabo zdefiniowanej, czyli wolności debaty sieciowej i jej ograniczeń. Pierwszy odruch normalnego obserwatora jest taki, że ma się ochotę krzyknąć: "A odczepcie się od biednej Kataryny!", gwarancją internetowej wolności jest przecież prawo do anonimowości w sieci. Po chwili przychodzi pytanie, czy jednak tak pojmowana wolność nie jest psuciem debaty publicznej? Komentarze czy pomówienia Nawet pod dosyć spokojnymi tekstami, publikowanymi przeze mnie w INTERIA.PL, pojawiają się regularnie komentarze czule określające mnie mianem a to "agenta komuny", a to "pieska Sikorskiego". Rzecz jasna, intencje, którymi się kieruję, są wyłącznie złe i wynikają z poleceń, jakie otrzymuję od wrażych ośrodków. Czytając takie komentarze, miałoby się ochotę zapytać Autorów o powody ich nienawiści (lub źródła głupoty). Ale zwykle mamy do czynienia z nickiem. No dobrze, takie są koszty aktywności publicznej. Zapewne wszystkim nam się zdarza w prywatnych rozmowach powiedzieć, że X to krętacz i złodziej, Y jest ubekiem, a Z zrobiła karierę dzięki walorom swojego ciała a nie intelektu. Natomiast nie powtórzymy tego publicznie, bo narazimy się na proces sądowy, a co najmniej na obicie pyska przez - powiedzmy - wielbiciela panny Z. Nawet tabloidy zaprzestają już brutalnych pomówień po zapłaceniu solidnych odszkodowań. Mogą sobie na nie natomiast pozwolić anonimowi komentatorzy i blogerzy. Jeśli nie wyeliminujemy chamstwa spod publikowanych w internecie tekstów, to coraz więcej autorów będzie wycofywało się z debaty. Inaczej mówiąc, zaraza, która odstręcza przyzwoitego człowieka od lektury tabloidów i obserwowania żenujących kłótni polityków w TV, zainfekuje i zawłaszczy nowe medium, jakim jest internet. Czymś innym jest jednak przypadek blogera systematycznie komentującego rzeczywistość. Wydaje się, że dopóki są to opowieści o kłopotach z doborem tipsów albo zwierzenia zmartwionej mamy trzylatka, to wszystko jest w porządku. Ale gdy blog dotyka debaty publicznej, szczególnie ad personam - a to jest przypadek sporu Kataryny z ministrem Czumą - autor powinien być gotowy na ujawnienie swojej tożsamości. W przeciwnym razie powinien być przygotowany na to, że jego wypowiedzi zostaną potraktowane tak samo jak anonimy, które każdy przyzwoity człowiek bez czytania wyrzuca do kosza. Warto jeszcze pamiętać, że w rzeczywistości wirtualnej znajdują się, całkiem licznie, osoby publiczne pisujące pod pseudonimami. Ich prawo. Ale tylko do czasu, gdy za pomocą wpisów podpisanych "Emigrant", "Nazgul" czy jakkolwiek inaczej nie próbują załatwiać swoich interesów. Służbowych albo prywatnych. Kataryna jest szefową jednej z największych i najważniejszych instytucji pozarządowych. A to sprawia, że ma dostęp do informacji i może nimi manipulować. Etyczny wymiar anonimowości w takim wypadku bywa - choć nie zawsze - opatrzony poważnym znakiem zapytania. Zwyczajne oszustwo Jeszcze innym podgatunkiem jest spora grupa anonimowych blogerów i komentatorów wynajmowanych przez partie polityczne lub firmy dla prowadzenia PR. Ci ostatni po zdemaskowaniu powinni być bezwzględnie eliminowani, bo są zwyczajnymi oszustami, a nawet więcej - dziewkami publicznymi debaty publicznej ("dobrze mi tu płacą za to, co i tak wszak lubię" jak śpiewał Jacek Kaczmarski). Żeby nie było wątpliwości - ten akapit nie dotyczy Kataryny. W czasach przedinternetowych mówiło się, że jeśli masz do kogoś pretensje, to powiedz mu to prosto w oczy. W sieci oznacza to tyle, że trzeba mieć odwagę podpisania się pod własnymi poglądami, zwłaszcza że wszelkiego rodzaju służbom namierzenie 99,9 proc. anonimowych rzekomo osób nie nastręcza większych kłopotów. A ta pozostała jedna dziesiąta procenta to albo terroryści, albo specjaliści komputerowi. Jeśli więc anonimowy bloger zyska autorytet i sławę, a jednocześnie chce lub wręcz musi zachować anonimowość, stać się może nadzwyczaj wdzięcznym obiektem szantażu. Autor i treść Obrona anonimowości Kataryny podjęta przez Rafała Ziemkiewicza pod hasłem, że w Polsce zbyt często ważne jest nie to, co się pisze, ale kto to napisał, jest kolejnym strzałem kulą w płot. W istocie ważne jest także, kto napisał. Bo podpisuje się nie tylko swoim nazwiskiem, ale swoim dorobkiem, doświadczeniem i wiedzą. A po drugie: podpisując się, przyjmuje odpowiedzialność za to, co napisał. Anonimowość ma sens, ale wyłącznie w bardzo ograniczonym zakresie. Ograniczonym prawami drugiej osoby. Anonimowe opinie na temat samochodów czy hoteli są pożyteczne. Doradzam wręcz przed wyborem samochodu czy komputera albo przed wyjazdem na wczasy poszukanie na forach internetowych opinii. Podobnie jak niezmiernie cenne są anonimowe zwierzenia alkoholików czy osób z grup społecznie wykluczonych, bo pozwalają rozwiązywać problemy. Anonimowa informacja o podłożonej bombie jest również skrupulatnie sprawdzana, ale najczęściej równolegle (zwykle z sukcesem) trwają poszukiwania jej źródła. Anonimowa opinia bywa warta przeczytania i przemyślenia, ale jej waga jest wielokrotnie mniejsza od podpisanej. Anonimowa informacja o osobie powinna natomiast być potraktowana podobnie jak donos - szybko i bez czytania do kosza. Mam jednak nadzieję, że do regulowania anonimowości w internecie nie zabiorą się politycy. Bo zawsze jest lepiej, kiedy sama społeczność potrafi konsekwentnie zakreślić ramy swojego działania, bez ingerencji z zewnątrz. Jeśli przestanie działać mechanizm kontroli społecznej, to kodeksy uregulują nam każdy przecinek w tekstach pisanych w sieci. I wtedy dopiero zarówno podpisani, jak i anonimowi będą się mieli z pyszna. Jerzy Marek Nowakowski