Dokuczliwy chłód już od kilku dni daje się we znaki mieszkańcom ciepłej zazwyczaj Florydy. 28 stycznia 1986 r. jest szczególnie zimno. Nawet najstarsi pracownicy Centrum Kosmicznego im. Kennedy'ego nie pamiętają tak niskich temperatur. Sople lodu zwisają z platformy startowej promu kosmicznego Challenger, gotowego do kolejnej podróży na orbitę. O godzinie 11.30 termometry pokazują zaledwie 2 st. C. Kilku inżynierów z Centrum Kosmicznego przestrzega - start w takim zimnie może skończyć się katastrofą. Agencja NASA nie chce jednak kolejny raz go odraczać - robiła to ostatnio czterokrotnie. Dzisiejsze odliczanie także się opóźnia. W końcu szefowie misji Challengera, noszącej numer STS-51L, dają zielone światło. Zdają sobie sprawę, że na promy kosmiczne znów są skierowane obiektywy kamer - start będzie transmitowany na żywo w jednej ze stacji telewizyjnych. Sprawcą tego zainteresowania mediów jest nauczycielka Christa McAuliffe, pierwszy cywil na pokładzie wahadłowca. Dokładnie o godzinie 11.38 rozlega się potworny ryk - zostają odpalone trzy główne silniki promu oraz dwa pomocnicze. Liczący prawie 50 m wysokości i ważący ponad 2 tys. ton wahadłowiec powoli odrywa się od ziemi. W momencie startu przy prawym silniku pomocniczym pojawia się obłoczek czarnego dymu. Ale nikt spośród kontrolerów lotu nie ma szans go zauważyć - jest zbyt mały, aby dostrzec go w chmurze dymu i ognia wydobywających się z dysz. Rejestrują go wyłącznie specjalne kamery zamontowane w pobliżu platformy startowej. W 58 sekundzie lotu dowódca wyprawy Dick Scobee zwiększa ciąg silników do maksimum. Dwie sekundy później komputery pokładowe wykrywają duży spadek mocy w prawym silniku. Lewy zaczyna więc automatycznie korygować swój ciąg. Z promem dzieje się coś niedobrego. Nagle w 73 sekundzie następuje gigantyczna eksplozja. Wybucha ogromny, pomalowany na pomarańczowo, zewnętrzny zbiornik paliwa wypełniony ponad dwoma milionami litrów ciekłego wodoru i tlenu. Siedmioosobowa załoga do ostatniej chwili nie zdaje sobie sprawy, co się dzieje. Tylko pilot Mike Smith ułamki sekundy przed wybuchem krzyczy ze strachu. Na oczach milionów telewidzów prom kosmiczny zamienia się w kulę ognia. Przerażeni pracownicy centrum kontroli lotów nie mogą uwierzyć własnym oczom. Na szczęście zimnej krwi nie traci oficer bezpieczeństwa. Oderwana na skutek wybuchu prawa rakieta promu wymyka się spod kontroli i może spaść gdzieś na gęsto zaludnione wybrzeże Florydy. Oficer wydaje rozkaz odpalenia drogą radiową ładunków wybuchowych. Umieszczono je w rakietach na wypadek takiej sytuacji. Minutę i dziesięć sekund po starcie lewy silnik eksploduje. Na bezchmurnym niebie nad Atlantykiem widać białe pióropusze dymu. Tyle pozostaje z Challengera, najczęściej wykorzystywanego pojazdu spośród flotylli amerykańskich wahadłowców. Lot STS-51L miał być jego dziesiątą misją od czasu wejścia do służby w 1983 r. Feralna uszczelka Katastrofa promu kosmicznego, najtragiczniejsza w historii podboju kosmosu, wywołała ogromny wstrząs nie tylko w Stanach Zjednoczonych. Wszak promy były jednym z symboli zwycięstwa w kosmicznym wyścigu z ZSRR, miały pomóc w budowie stacji orbitalnej i przygotowaniu wyprawy załogowej na Marsa. Kolejny szok w Ameryce spowodował raport specjalnej komisji powołanej do wyjaśnienia przyczyn wybuchu Challengera. Okazało się, że NASA dopuściła się szeregu rażących błędów i niedbalstwa, które kosztowały życie siedmiorga kosmonautów. Agencja zakładała na przykład, że promy kosmiczne są tak bezpieczne jak samoloty pasażerskie i ryzyko poważnej awarii wynosi zaledwie 1:100 tys. Do wypadku nie powinno zatem dojść nawet przez 300 lat codziennych startów wahadłowców (dopiero po katastrofie Challengera oficjalnie zwiększono szacowane ryzyko do 1:500). Dlatego kabina załogowa promu nie została zaprojektowana tak, by służyć jednocześnie jako kapsuła ratunkowa, zdolna przetrwać eksplozję zbiorników paliwa. Tymczasem podczas misji księżycowych Apollo kosmonauci mieli szanse przeżyć wybuch rakiety. Wahadłowców jednak nie wyposażono nawet w katapultowane fotele ani spadochrony dla załogi. Dochodzenie komisji wykazało, że sprawcą tragedii Challengera była najprawdopodobniej gumowa uszczelka w złączu pomiędzy prawym silnikiem pomocniczym a potężnym zewnętrznym zbiornikiem paliwa, do którego "przyczepiony" był wahadłowiec. Skurczyła się pod wpływem zimna i po odpaleniu silników zaczęła przepuszczać gorące gazy. Zarejestrowany w pierwszej sekundzie startu czarny obłoczek dymu pochodził właśnie z palącej się uszczelki. W 58 sekundzie w miejscu, gdzie pojawił się dym, wyrósł płomień ognia. Pęd powietrza skierował go na dźwigar łączący silnik pomocniczy ze zbiornikiem zewnętrznym. Po 72 sekundach od startu dźwigar pękł. Silnik przedziurawił zbiornik, a wydostający się płomień wywołał eksplozję mieszanki wodoru i tlenu. NASA wiedziała o kłopotach z uszczelkami co najmniej rok wcześniej. Ponadto producent silników pomocniczych firma Morton Thiokol ostrzegła agencję, że start w tak niskiej temperaturze, jaka panowała 28 stycznia, grozi katastrofą. NASA zlekceważyła jednak te ostrzeżenia, gdyż postanowiła wyśrubować w 1986 r. liczbę startów promów kosmicznych aż do 24. Plazma w skrzydle Katastrofa Challengera na prawie trzy lata uziemiła wahadłowce. W tym czasie wprowadzono wiele zmian konstrukcyjnych, by poprawić bezpieczeństwo lotu. Zmniejszono też liczbę startów do 7-8 rocznie. Wydawało się, że NASA wyciągnęła właściwe wnioski z tragicznej lekcji. Niestety, m.in. na skutek spadku zainteresowania opinii publicznej załogowymi lotami w kosmos oraz zaangażowania w budowę bardzo kosztownej Międzynarodowej Stacji Kosmicznej (International Space Station, w skrócie ISS), zaniechano prac nad nową generacją wahadłowców. Skutki nie dały na siebie długo czekać. Starzejąca się flotylla promów kosmicznych ulegała kolejnym awariom, na szczęście jeszcze na Ziemi. Tylko w 1993 r. wahadłowiec Columbia nie mógł trzy razy wystartować z powodu usterek technicznych. Z kolei w 2003 r. w trzech promach odkryto pęknięcia w systemie przewodów doprowadzających ciekły wodór do silników. Cała flota znowu została uziemiona. A latać trzeba było, ponieważ żadna inna z dostępnych rakiet kosmicznych nie mogła wynieść na orbitę okołoziemską ciężkich modułów potrzebnych do budowy ISS. Do kolejnej tragedii doszło 1 lutego 2003 r. Dwa tygodnie wcześniej, 16 stycznia, wystartował w swój 28 lot najstarszy z promów kosmicznych, Columbia. Również jego los został przesądzony niemal natychmiast po starcie. W 82 sekundzie kilogramowy kawałek pianki izolacyjnej, który oderwał się od zewnętrznego zbiornika, uderzył z prędkością 700 km/godz. w lewe skrzydło promu. Uszkodzeniu uległy płytki żaroodporne, chroniące pojazd przed wysoką temperaturą w trakcie powrotu na Ziemię.