Znaczną część polskiego XX w. można bez wątpienia umieścić w rubryce "ciężkie czasy". Dwie wyniszczające wojny pokazały, jak łatwo i niespodziewanie można stracić życie i cały jego materialny dorobek. Zmiany systemów politycznych, przesunięcia granic, kryzysy gospodarcze, inflacja (i hiperinflacja) uświadomiły, że lokaty bankowe, papiery wartościowe, a nawet nieruchomości są niepewną inwestycją. Natomiast waluty, złoto, biżuteria, brylanty nie tylko ułatwiały doczekanie lepszych czasów, ale można je było ukryć lub zabrać ze sobą. Uratowane skarby pomagały odbudować powojenną egzystencję - założyć sklep, warsztat, rozwinąć interes, wyremontować dom. Z drugiej strony państwo utrzymało ścisłą reglamentację całego obrotu walutowego, płacąc zarówno za kruszce, jak i waluty znacznie mniej, niż oferowali tzw. waluciarze. Nic dziwnego, że czarny rynek kwitł, szybko dopasowując do pokojowych czasów wypracowane podczas wojny formy działania. Na rozmiar czarnogiełdowych operacji wpływały również powojenne migracje. Dla ludzi ze smykałką do interesów i bez skrupułów pierwsze powojenne lata to było eldorado. Jednak kupcy, rzemieślnicy, jubilerzy, fabrykanci, młynarze, restauratorzy, ale też pospolici kombinatorzy wyczuwali bliski koniec prosperity, starając się jak najlepszą lokatą ubezpieczyć przyszłość. Dopingowały do tego pogłoski o nowej wojnie. Inwestowali więc w złoto, które stało się długoterminową gwarancją, chroniącą przed coraz bardziej przewidywalnymi (zwłaszcza od rozpoczęcia tzw. bitwy o handel) zamierzeniami władz. Czarny rynek nie zamarł nawet po rygorystycznej ustawie z 28 października 1950 r., zakazującej już nie tylko handlu dewizami i kruszcami, ale wręcz ich posiadania. Za posiadanie złotych monet czy sztabek groziło do 15 lat więzienia, za handel nimi - nawet kara śmierci. Część społeczeństwa posłusznie oddała państwu posiadane waluty lub kruszce, część się jednak nie poddała, ograniczając się tylko do lepszego - jak sądzono - zakonspirowania zasobów w przeróżnych "bankach ziemskich". Również nielegalny obrót walutami i złotem zszedł jeszcze głębiej do podziemia. Prawa ekonomii bowiem są niewzruszone: jeżeli jest popyt, znajdzie się również i podaż. Tymczasem w Polsce nie brakowało czynników utrzymujących czarną giełdę przy życiu. Rabunkowa wymiana pieniędzy z 1950 r. była doświadczeniem tak bolesnym, że obawa przed ewentualną powtórką stała się trwałym elementem życia społeczno-gospodarczego aż do końca PRL, powodując co jakiś czas wybuch paniki, zawsze zaś niewiarę w złotówkę. Ten, kto przetrzymał złoto i waluty do 1956 r., mógł odetchnąć z ulgą. Zniesienie w listopadzie 1956 r. zakazu posiadania dewiz, złota i platyny nie oznaczało oczywiście przyzwolenia na swobodny obrót, nie był on jednak tak zwalczany jak wcześniej. Skoro nie karano za posiadanie złotych sztabek i monet - szybko stały się one celem marzeń tezauryzatorów, których liczba dzięki zapaleniu w 1956 r. zielonego światła dla prywatnej inicjatywy znacznie się powiększyła. Działalność gospodarcza, korupcja czy tzw. przestępczość aferowa szybko prowadziły do powstawania niemałych fortun, które należało gdzieś (i w czymś) ulokować. Samochód i dom były zbyt ostentacyjne (zresztą, ile można mieć domów lub samochodów?). Pozostawały dewizy i złoto (co błyskawicznie doprowadziło do wzrostu cen). Od końca lat 50. można zauważyć pogłębiający się rozziew ról ekonomicznych dolara i złota. Pierwszy stał się rodzajem kapitału obrotowego, drugie ugruntowało swoją pozycję lokaty długoterminowej, naruszanej w sytuacji rzeczywiście kryzysowej. Lokaciarze, jak ich nazywano w milicyjno-dziennikarskim żargonie, nasilali działania w okresach zaostrzającej się sytuacji politycznej lub rynkowej. Paniki rynkowe, wywołane obawami wojennymi (kryzys berliński 1961 r., kubański 1962 r., czechosłowacki 1968 r.) albo powtarzającymi się pogłoskami o wymianie pieniędzy lub podwyżkach, powodowały nie tylko wykup makaronu, cukru i konserw, ale też wzrost kursu dolara i większy popyt na złoto. Na kursy dewiz i złota wpływ miała polityka władz wobec prywatnej inicjatywy. Zapoczątkowane w 1969 r. i trwające do początku lat 70. restrykcje doprowadziły do przejściowego zbiednienia prywaciarzy, a w rezultacie - spadku cen na artykuły lokacyjne (między grudniem 1970 r. a czerwcem 1971 r. dolar staniał ze 127 zł do 97 zł, stugramowa sztabka złota z 23 tys. do 19 tys. zł, a dwudziestodolarówka z 8,2 tys, do 6,8 tys. zł). Kiedy jednak wkrótce znów zapalono zielone światło, a znamiona kryzysu wewnątrzpaństwowego stały się bardziej widoczne, wzrósł popyt. Polski złoty rynek był uzależniony nie tylko od polityki wewnętrznej, lecz również od wahań cen na giełdach międzynarodowych. Np. światowy wzrost cen złota na przełomie lat 1979 i 1980 był szybszy niż wzrost czarnorynkowych cen w Polsce. W rezultacie przywóz kruszcu nad Wisłę stał się nieopłacalny. Kiedy jednak w połowie lat 80. złoto na świecie staniało, a w Polsce rósł nawis inflacyjny, kruszec znowu zaczął napływać szerszym strumieniem. Jak złoto trafiało nad Wisłę? Monety i sztabki oraz wyroby użytkowe były w Polsce droższe niż np. w ZSRR czy na Zachodzie. Należało je więc nabyć tam, gdzie były tańsze, a potem przywieźć legalnie (z opłaceniem cła) lub nielegalnie. A nabyć za wywiezione (lub przemycone) z kraju dewizy. Więc jednym z głównych celów polskiego czarnego rynku walutowego było zdobycie środków na zakup złota. Media stale informowały o istnieniu trudniących się tym procederem "grup przemytniczo-dewizowych". Zdarzały się zapewne takie o mafijnym charakterze, jednak większość to twory luźne, których członków (od wyższych urzędników i prywaciarzy, przez celników, po kolejarzy, kierowców i marynarzy) łączył przede wszystkim zysk. "Złote gangi - pisała w 1973 r. dziennikarka "Odgłosów" - działały i działają w przeróżnych konfiguracjach osobowych, kojarzą ludzi o tak różnych poziomach kultury, wiedzy, stanowisk, mentalności, że nic już nie jest w stanie nas zdziwić. Tysiące ludzi pragnie, na wzór legendarnego Midasa, otaczać się złotem". Czasami obroty były naprawdę hurtowe. Przez ręce skazanego w 1976 r. Mieczysława Młynarczyka przeszło w latach 1963-1973 m.in. ok. 114 tys. złotych dwudziestodolarówek, 14 tys. pięciorublówek, 2245 kg złota w sztabkach. W 1972 r. szacowano, że co roku nielegalnie wywożono z Polski 10 mln dol., za które kupowano za granicą ok. 2,5 tony złota. Na ile jednak były te szacunki bliskie prawdzie i jak się zmieniały, nie przekonamy się zapewne nigdy. Tzw. złoto użytkowe można było teoretycznie wwieźć legalnie po opłaceniu niespecjalnie wysokiego (od 1971 r.) cła. Czyniono tak jednak sporadycznie: w 1973 r. oficjalnie przywieziono nieco ponad 50 kg, a w 1974 r. - 64 kg. Resztę przemycano, by uniknąć drażliwych pytań o pozyskane środki na kupno złotych łańcuszków czy bransolet. Złoto próbowała przemycać praktycznie każda kategoria podróżnych przekraczających granice Polski, a strategie przemytnicze mogłyby dostarczyć materiałów na niejedną powieść sensacyjną (komedię, tragedię, czasami farsę). Początkowo przemytem zajmowali się głównie podróżujący służbowo kolejarze i marynarze. Kiedy po 1956 r. furtki na granicach szerzej się uchyliły, a w latach 60. i 70. ruch stał się wręcz masowy, a także poszerzył się horyzont geograficzny (aż po Bliski i Daleki Wschód czy Amerykę) i możliwości transportowe (samochód, samolot) - przed celnikami pojawiło się nie lada zadanie. Na oryginalny sposób wpadł technik dentystyczny z Łodzi Jerzy Paszkowski. W latach 1959-1964 wywiózł (w wydrążonych wędlinach) do Francji 38 tys. dol., a sprowadził za nie ok. 30 kg złota. Sproszkowany kruszec wędrował do Polski w "fabrycznie" zamkniętych puszkach kawy lub kakao. Po dotarciu przesyłki oddzielenie złota i przetopienie w sztabki nie nastręczało większych problemów. Takie rozwiązanie było jednak dobre dla detalistów. Hurtownicy potrzebowali kanałów pewniejszych i gwarantujących większą przepustowość, nawet jeżeli wymagało to wcześniej staranniejszej logistyki czy skorumpowania służb granicznych. Korzystano więc z dróg morskich, lądowych i powietrznych, ale nie zaniedbywano zarówno tradycyjnego przemytu przez zieloną granicę, jak i wykorzystywania masowego ruchu turystycznego (wychodząc z założenia, że plecakowi turyści nie są tak drobiazgowo kontrolowani). Rozwiązaniem idealnym był przemyt przez osoby, które wyjeżdżały często, a jednocześnie przed kontrolą chronił je prestiż społeczny lub prerogatywy zawodowe (dyplomaci). W pierwszej grupie masowo trudnili się przemytem (praktycznie aż do końca PRL) sportowcy. W połowie lat 60. o przemyt oskarżeni byli m.in. oszczepnik Janusz Sidło czy (późniejszy) medalista olimpijski Władysław Komar. Sprawę najbardziej popularnych sportowców zamieciono pod dywan. Jednak w przypadku mniej znanych nazwisk (lub mniej popularnych dziedzin sportu) zbyt ostentacyjna działalność dewizowo-przemytnicza kończyła się przed sądem (np. w latach 1968-1972 członków Związku Brydża Sportowego). Dobrze był również rozwinięty transfer złota drogami dyplomatycznymi. W 1962 r. okazało się, że kurierzy zarówno Departamentu I MSW (wywiadu), jak MSZ, korzystając z poczty dyplomatycznej przemycili do Polski m.in. 4 tys. złotych dwudziestodolarówek, sztabki etc., wywożąc co najmniej 160 tys. dol. Równie dobrze jak polscy dyplomaci potrafili liczyć ich cudzoziemscy koledzy. Praktycznie od zakończenia wojny do końca lat 80. powtarzają się informacje o prowadzonym przez nich - na masową skalę - handlu dewizami i złotem. Dotyczyło to zarówno pracowników ambasad Włoch czy Finlandii, jak również Iranu, Brazylii czy Meksyku. Nie tylko dyplomaci wpływali na kosmopolityczny obraz polskiej giełdy złota. Dochody, które gwarantowała gra na niej, były na tyle duże, że ryzyka podejmowali się zwykli obywatele, zarówno Wschodu, jak Zachodu. Duńczykom opłacało się przeszmuglować do Polski złoto skradzione w latach 1971-1972 na kopenhaskim lotnisku Kastrup. Przedstawiciel francuskiego oddziału General Electric Jean Theophile Girardot w ciągu kilku lat (1968-1970) przywiózł do Polski ok. 35 kg złota w sztabkach i 7 tys. złotych monet rublowych, a wywiózł 170 tys. dol. W transferze złota do Polski wyspecjalizowali się obywatele Jugosławii, Czesi i Słowacy, a zwłaszcza Węgrzy. Budapeszteński dworzec Keleti był uznawany za ważne - w skali europejskiej - centrum nielegalnego handlu złotem i walutą. Dotykamy tutaj geograficznego aspektu polskiej gorączki złota. Tradycyjnymi źródłami złotej biżuterii były początkowo Włochy lub ZSRR, a monet i sztabek Hamburg i Amsterdam (przy transferze szlakiem marynarskim) lub Wiedeń i Berlin Zachodni (przy przemycie drogą lądową). W miastach tych istniały firmy (zazwyczaj prowadzone - co w latach 60. autorzy milicyjnych sprawozdań starannie podkreślali - przez żydowskich uchodźców z Polski), specjalizujące się w dostarczaniu towarów (w tym złota) poszukiwanych na rynku polskim. Dla kreatywnych jednostek nie było praktycznie miejsca na ziemi, gdzie nie można było zrobić złotego interesu. W latach 70. odkryto Turcję i kraje Bliskiego Wschodu. Pod koniec tej dekady zwrócono uwagę na Kubę, gdzie złoto (kupowane na czarnym rynku) było relatywnie tanie. Jakie stanowisko zajmowało państwo wobec powyżej zarysowanej aktywności społeczeństwa? Z jednej strony miało przecież monopol zarówno na obrót dewizowy, jak kruszcami, a tezauryzacyjne działania obywateli, bazujące na przemycie i nielegalnym handlu dewizami, były ewidentnym łamaniem prawa. Z drugiej jednak strony złote monety czy sztabki, chowane przez obywateli na strychach czy w ogródkach, niwelowały w pewien sposób nawis inflacyjny i masa wolnych pieniędzy nie wędrowała na oficjalny (i pusty) rynek. Po trzecie zaś, państwo również potrzebowało złota, a jednym z istotniejszych źródeł był zakup od osób prywatnych. To zaś skłaniało do dyskrecji i powściągania zbyt daleko idących działań represyjnych. W rezultacie polityka wobec złotych interesów obywateli toczyła się dwutorowo. Z jednej strony służby celne i milicja wykonywały swoją robotę, tropiąc przemyt czy rozpracowując gangi dewizowo-przemytnicze (co nie przeszkadzało funkcjonariuszom MSW zaangażować się w operację Żelazo). Z drugiej zaś instytucje uprawnione do skupu kruszców - Veritas, Ars Christiana, Jubiler - dbały, aby złoto płynęło od obywateli szerokim strumieniem i prowadziły politykę niezrażania ewentualnych sprzedających. Wprowadzone w 1957 r. zasady skupu były w przypadku złota i platyny liberalniejsze niż w przypadku artykułów spożywczych i przemysłowych. Ceny złota ustawiono w skupie na takim poziomie, że opłacało się je przemycać w celu odsprzedaży państwu. Po cichu aprobowano fakt, że tylko minimalną część nabywanych od obywateli walorów stanowiło złoto użytkowe, a większość ewidentnie pochodzące z przemytu monety i sztabki. Państwo na swój sposób sponsorowało przemyt, gdyż pieniądze za skup złota zamieniano na dolary wywożone na Zachód, skąd napływały towary... i złoto. Gdy w połowie 1961 r. obniżono cenę skupowanego złota, na skutki nie trzeba było długo czekać. Jeżeli w 1960 r. pozyskano 1997 kg złota (za 322 mln zł), to w 1961 r. - 1138 kg (152 mln zł), w tym 942 kg w pierwszym i 196 kg w drugim półroczu. Kruszec popłynął na oferujący wyższe ceny czarny rynek. Na początku lat 70. władze próbowały nieco uelastycznić politykę, podwyższając ceny skupu i zmniejszając zaporowe cło. Były to jednak zabiegi kosmetyczne i w dalszym ciągu sztywny system nie reagował skutecznie na prawdziwie rewolucyjne w latach 70. zmiany na światowym rynku złota. Aż do końca PRL państwo pozostawało w defensywie, i na tym polu przyznając prymat wolnemu rynkowi. Ostatecznie oddało ostatni kawałek złotego pola w 1990 r., kiedy Narodowy Bank Polski udzielił prywatnemu przedsiębiorcy pierwszą zgodę na obrót złotem dewizowym. Trudno powiedzieć, w jakim stopniu kruszec zgromadzony przez Polaków w rozmaitych "bankach ziemskich" przyczynił się do powodzenia transformacji gospodarczej po 1989 r. Że Polacy nadal mu ufają - świadczą kilometrowe kolejki ustawiające się po emitowane przez NBP złote monety. Jerzy Kochanowski