Oczywiście łatwo było jedną z dwóch odpowiedzi, na tak lub na nie, rozwinąć w wielką opowieść programową, mówić o różnicach między Wschodem i Zachodem czy między III RP, IV lub V RP, ale po prawdzie chodziło o to, czy nadal Polską będzie rządzić PiS. I wiele osób poszło do urn tylko z tym przekonaniem, że trzeba wszystko zrobić, by zwiększyć szansę przeciwników partii rządzącej. I na tej kalkulacji w sposób ewidentny zyskiwała PO, bo z prostego wyliczania wynikało, że tylko ona ma realną szansę przejęcia władzy. Znamy wiele przypadków, kiedy ludzie popierali Donalda Tuska, mimo wielu zastrzeżeń i wątpliwości, gdyż nikt inny nie miał porównywalnej siły potrzebnej do pokonania PiS. A też lider platformersów na finiszu kampanii pozwolił w siebie uwierzyć i pokazać się jako potencjalny zwycięzca. Wielu obywateli podchodziło do tego plebiscytu bardzo emocjonalnie, uważając, że jeśli PiS te wybory wygra, to Polska na wiele lat ugrzęźnie w polityce "kaczyzmu", w nieustającej awanturze i demagogii. Trudna do zniesienia była też myśl, że przez rozbicie głosów, niewskazanie jednoznacznego lidera frontu anty-PiS, PiS będzie znowu miało mniejszość, która da mu władzę; że znowu, jak w minionej kadencji - wbrew zdrowemu rozsądkowi - jedna trzecia będzie rządziła całością.