Fala cyfrowej rewolucji od lat podmywa fundamenty współczesnej kultury i związanych z nią przemysłów. Wszyscy jednak są zgodni - twórczość kwitnie jak nigdy. Dziś tworzyć każdy może. Ponad połowa amerykańskich nastolatków tworzy coś i publikuje w sieci. W ciągu minuty w samym tylko YouTube rejestrowanych jest przez internautów tyle plików wideo, że można je oglądać przez 6 godzin. I, co ważniejsze, są chętni, by te produkcje oglądać. Do YouTube zagląda ponad 100 mln osób dziennie. W polskim Onecie w lutym br. internauci pobrali 32 mln plików wideo, trzy miesiące później już 59 mln. Tyle tylko, że podstawą dla znacznej części współczesnych produkcji są istniejące już utwory. Kiedy rzeczniczka praw dziecka Ewa Sowińska wszczęła śledztwo w sprawie orientacji seksualnej Twinky Winky, Internet wypełnił się licznymi multimedialnymi komentarzami. Bez większych ceregieli filmy, muzyka, ilustracje i zdjęcia poddawane są rozmaitym cyfrowym zabiegom czyniącym z nich nowe utwory. W rezultacie tych prac może się okazać, że niegroźne Teletubisie stają się prawdziwymi sodomitami kopulującymi do tekstu wulgarnej piosenki, a Berty z "Ulicy Sezamkowej" ujawnia się jako przyjaciel Osamy ibn Ladena. Niezależnie od waloru artystycznego podobnych realizacji, pojawia się pytanie: co na to właściciele praw autorskich? Czytaj więcej w Polityce.