Grażyna Dąbrowska, synoptyk z Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej, rozkłada na biurku mapę Europy wraz ze sporym fragmentem Atlantyku i północnej Afryki. Od kilkudziesięciu lat praca synoptyków wygląda tak samo - co kilka godzin muszą pochylić się nad taką mapą oraz rozrysować i przeanalizować sytuację w atmosferze. Widok ten przywołuje nieodmiennie skojarzenia ze sztabem wojskowym, w którym skrupulatnie nanosi się meldunki o ruchach wojsk. Zobacz nasz pogodowy raport specjalny Może nie bez przyczyny kluczowym pojęciem meteorologii jest "front atmosferyczny", czyli obszar oddzielający masy powietrza o różnych właściwościach (np. gorącą i suchą od zimnej i wilgotnej). Toczą one ze sobą wojny, przesuwając się i wypierając jedna drugą. Czasami bitwy przez kilka dni pozostają nierozstrzygnięte, gdyż każda ze stron jest równie silna - fachowo określa się taką sytuację mianem "frontu stacjonarnego". Meteorologom nieobcy jest też stan alarmu i zagrożenia, gdy nadciągają niszczycielskie burze, trąby powietrzne czy wichury. Plama pod Islandią - Te liczne punkty na mapie, przy których wydrukowane są małe znaczki i liczby, to stacje meteorologiczne przesyłające informacje o ciśnieniu, wilgotności, temperaturze, sile i kierunku wiatru oraz chmurach - mówi Grażyna Dąbrowska. - Na tej podstawie wiemy m.in., gdzie jest wysokie, a gdzie niskie ciśnienie. Na przykład ta duża plama pod Islandią to potężny niż. Kiedyś dane z rozsianych po całej Europie stacji były nanoszone ręcznie na podstawie meldunków nadsyłanych telegrafem. Właśnie to urządzenie przyczyniło się do narodzin nowoczesnej meteorologii. Stało się tak w połowie XIX w., gdy Urbain Le Verrier, francuski astronom i odkrywca Neptuna, został poproszony o przeanalizowanie przyczyn wielkiego sztormu z 14 listopada 1854 r., który spowodował ogromne zniszczenia we flotach Francji i Wielkiej Brytanii operujących na Morzu Czarnym w czasach wojny krymskiej. Uczony, przestudiowawszy dostępne zapiski, doszedł do wniosku, że strat można by było uniknąć, gdyby marynarka wojenna otrzymała ostrzeżenie przed nadciągającym sztormem. A uformował się on dwa dni przed feralnym 14 lipca i przewędrował niemal przez całą Europę. Kierunek tego niszczycielskiego pochodu można było, zdaniem Le Verriera, śledzić i przewidzieć. Wnioski słynnego astronoma doprowadziły do utworzenia we Francji, a następnie w Rosji i Holandii, pierwszych sieci stacji meteorologicznych połączonych telegrafem. W tym samym czasie w Anglii kapitan Robert FitzRoy, swego czasu dowódca słynnego "HMS Beagle", na pokładzie którego Karol Darwin opłynął świat, wyposażył statki w nowatorski typ barometru ostrzegającego przed sztormami oraz stworzył program regularnego przewidywania pogody na podstawie danych z sieci kilkunastu lądowych stacji pomiarowych. Pierwsza wydrukowana w gazecie prognoza pojawiła się na łamach "The Times" w 1860 r. Ocean od kuchni Dziś przesyłanie informacji odbywa się za pomocą sieci komputerowej, a maszyny automatycznie nanoszą dane na mapę. - Komputery przyspieszyły i ułatwiły naszą pracę. Ale jest coś, czego jeszcze nie potrafią same zrobić. Mianowicie rozrysować frontów atmosferycznych. To, jak te fronty przebiegają, stanowi kluczową przesłankę przewidywania pogody - wyjaśnia Grażyna Dąbrowska. Maszyny nie umieją tego zrobić, gdyż granice między masami powietrza są często nieostre. To taka meteorologiczna szara strefa. - Rozrysowanie położenia frontów zależy więc w dużym stopniu od doświadczenia i wyczucia synoptyka, podczas gdy komputer potrzebuje precyzyjnych danych -dodaje Dąbrowska. Po co jednak synoptykowi, przygotowującemu prognozę np. tylko dla terytorium Polski, wielka mapa frontów atmosferycznych nad całą Europą i Oceanem Atlantyckim? - Kluczem do naszkicowania sytuacji lokalnej jest globalny stan atmosfery. Muszę np. wiedzieć, co się dzieje nad północnym Atlantykiem. Ocean to taka kuchnia, w której przyroda przyrządza układy niżowe i wyżowe decydujące o pogodzie m.in. w Polsce. Gdy synoptyk ma już gotowy przegląd sytuacji na całym kontynencie, sprawdza dane napływające co godzinę z 61 stacji meteorologicznych rozmieszczonych na terenie całego kraju. Dzięki temu widzi, co dokładnie dzieje się nad Polską. Jeszcze 20 lat temu w IMGW działał cały sztab ludzi rozszyfrowujących rzędy cyferek, czyli informacje zakodowane w depeszach meteorologicznych nadsyłanych ze stacji, i nanoszących je na mapę Polski i Europy. Dziś wystarczy jedno kliknięcie myszką, by zobaczyć np. rozkład temperatury. Ponadto trzy stacje aerologiczne - w Legionowie, Łebie i Wrocławiu - wypuszczają dwa razy na dobę balony z aparaturą pomiarową. - Dane ze stacji meteorologicznych są uzyskiwane na jednej wysokości - 2 m nad powierzchnią gruntu. Problem polega na tym, że temperatura powietrza tuż nad ziemią ulega dobowym wahaniom. Jej wzrost w ciągu dnia jest spowodowany przenoszeniem ciepła od nagrzanej przez Słońce gleby czy budynków, zaś nocny spadek - jego wypromieniowaniem. Na wysokości ok. 1,5 km czynniki te przestają odgrywać rolę. Tylko dzięki pomiarom za pomocą balonu mogę stwierdzić, czy odnotowany przez naziemne stacje wzrost temperatury ma związek z napłynięciem cieplejszego powietrza, czy jest tylko wahnięciem dobowym - wyjaśnia Grażyna Dąbrowska. Oprócz danych ze stacji i balonów, synoptycy mają jeszcze do dyspozycji zdjęcia satelitarne oraz pomiary radarowe, dzięki którym widać gdzie, na jakiej wysokości i jakiego rodzaju są chmury, jak się przesuwają i gdzie występują opady atmosferyczne. Wszystkie te informacje służą do naszkicowania prognoz rozwoju sytuacji w najbliższych dniach.