Ze sprawy płyną dwa wnioski. Pierwszy dotyczy sporu o model lustracji. Proces potwierdził bowiem, że SB nie była precyzyjnie funkcjonującą służbą specjalną. Przeciwnie: miała wszelkie grzechy komunistycznego zbiurokratyzowanego urzędu, a kadry rekrutowano wedle nomenklaturowych reguł selekcji negatywnej. Analizując więc jej pracę, nie można opierać się wyłącznie na dokumentach wytworzonych niegdyś przez jej oficerów. A takie właśnie bezkrytyczne podejście proponują w praktyce zwolennicy nowego modelu upubliczniania zasobów IPN i nowej formuły oceniania, kto z urodzonych przed sierpniem 1972 r. obywateli miał naganne związki z SB. Co najważniejsze, sprawa Gilowskiej potwierdza, że jedynie utrzymanie - znowu wbrew woli obecnego kierownictwa IPN oraz większości posłów - procedury karnej w postępowaniach lustracyjnych, daje szanse na ustalenie prawdy i skali ewentualnej winy. Wniosek drugi dotyczy samej Zyty Gilowskiej. Otóż proces wykazał, że była ona osobą, by tak rzec, mocno niefrasobliwą. Pod koniec lat 80. nie wypadało utrzymywać kontaktów towarzyskich z funkcjonariuszami SB - nawet jeśli przedstawiali się oni jako oficerowie kontrwywiadu. A już na pewno należało powstrzymywać w ich obecności własną gadatliwość.