Typowa historia emigranta. Artur Gilza, 29 lat, tynkarz z Gorzowa. W Polsce, jak nawet miał robotę, to deweloper zwykle ociągał się z wypłatą. Jeśli zarobił 1200-1400 zł miesięcznie, to były szczyty możliwości. Na początku 2005 r. wyjechał na Zieloną Wyspę jeden kolega, potem drugi. Dzwonią, mówią: przyjeżdżaj Artek, jest robota. - No, ale ja ani be, ani me po irlandzku, mówię im, bo ja wtedy nie wiedziałem, że w Irlandii mówi się po angielsku - tłumaczy. Spoko, kolega na to, tu pełno Polaków. Brygadzista Polak, szef Polak. Fachowców potrzebują. Artur Gilza namówił więc kolegę zbrojarza - żeby było raźniej - i pojechali do Dublina we dwóch. - Pierwsza tygodniówka, jeszcze jako pomocnika: 400 jurków, znaczy się euro. Wychodzi 1600 miesięcznie. Policzyłem razy cztery, bo jurki stały wtedy cztery z groszami, i wyszło 6400 zł. W głowie mi się zakręciło. No, ale życie drogie. Pokój, w którym mieszkali we trzech - 250 euro miesięcznie na głowę. Jedzenie, przejazdy - 300 euro. 1050 i tak zostaje. Obiecał sobie, że tysiąc będzie odkładał. Jednak w następną sobotę nie wytrzymał, poszedł na zakupy. Z kolegami, żeby jakiegoś obciachu nie było. Mierzy jedne, drugie spodnie wizytowe, ale wiszą jakoś. Wtedy podchodzi młoda sprzedawczyni i mówi normalnie, po polsku: pan zamierzy te, i podaje mu wieszak ze spodniami. On mówi: o, to pani też z Polski, a ona na to: no, z Elbląga. Artur mierzy spodnie, leżą jak ulał, ona pięknie się uśmiecha. Więc on kupuje jeszcze dżinsy - ona wybiera - dwie koszule, sweter i paczkę skarpetek rozmiar 45-46. Buty to już nie na jej dziale, więc nie kupuje. Nie może się doczekać następnej soboty, żeby kupić u niej garnitur. Przychodzi z różą i wręczając ją mówi: dziękuję za pomoc. A ona na to: nie przyjmuję kwiatów od nieznajomych. Wtedy on przedstawia się: jestem Artek. A ona: a ja Marta. Ona wybiera mu garnitur, wizytową koszulę i dobiera krawat. On, po zapłaceniu, pyta: co ty Marta robisz, dajmy na to, jutro? Umawiają się pod "szpilką", charakterystyczną dla Dublina, widoczną z daleka konstrukcją. Dwa miesiące później Artek przeprowadza się do Marty. Jest już wtedy pełnoprawnym fachowcem tynkarzem i zarabia 2200 euro miesięcznie netto. Pół roku później konsul Małgorzata Kozik udziela im ślubu (w 2006 r. polsko-polskich ślubów było w Dublinie 138), w grudniu rodzi się Staś (w 2006 r. pani konsul odnotowała 1280 tylko polsko-polskich nowo narodzonych, a i tak nie wszyscy rejestrują dzieci, bo tylko wtedy, gdy występują dla nich o paszport). - Co dalej? - zastanawia się Artek. - Będziemy tu w Irlandii, jak długo się da. Marta, 26 lat, przerwała pracę i dostaje 160 euro miesięcznie zasiłku. Na siebie. Na Stasia będą dostawać przez 6 lat po tysiąc euro rocznie, potem po 150 euro miesięcznie. Marta pilnuje Artka, żeby uczył się angielskiego. Artek już się dowiedział, że po przepracowaniu 10,5 roku, ale też po osiągnięciu wieku emerytalnego (jak w Polsce - 65 lat) będzie mu przysługiwać najniższa emerytura 800-850 euro miesięcznie. Do Polski, oczywiście, wrócą. Szukają działki, żeby postawić dom. Z tym że on by chciał, żeby ten dom stanął gdzieś pod Gorzowem, ona - żeby koło Elbląga, bliżej rodziców. - Dogadamy się - rozstrzyga Artek. - Kupimy lepszą. * jurkami nasi nazywają euro (wym. juro), prawdziwą miłość emigranta