Krzysztof Burnetko: Dlaczego, mając 82 lata, chce pan doprowadzić do skazania człowieka, który ma lat 89? Tomasz Blatt: Proces Demianiuka nie jest pierwszym, w który się zaangażowałem. Byłem świadkiem w procesie Karla Frenzla w 1984 r. w Hagen. To był jeden z niewielu esesmanów z Sobiboru, którzy ocaleli z naszego powstania. Po wojnie skazano go na siedmiokrotne dożywocie, ale w końcu uzyskał wznowienie sprawy. To on zaprowadził całą moją rodzinę do gazu, ale mnie w pewnym sensie uratował, bo w czasie selekcji odesłał na bok - miałem jeszcze jakiś czas żyć, pracując przy czyszczeniu butów. Wyrok został utrzymany, ale Frenzel do więzienia nie wrócił, bo zasłonił się stanem zdrowia. Brałem też udział w śledztwie przeciw szefowi gestapo w Izbicy Kurtowi Engelsowi - on w trakcie postępowania popełnił samobójstwo. Historię z Engelsem opisuje Hanna Krall w reportażu "Portret z kulą w szczęce". Pisze, że rozpoznał pan Engelsa wśród 15 okazanych przez prokuratora mężczyzn po żółtym zębie, który miał już podczas wojny. Potem poszedł pan do kawiarni, którą Engels prowadził w Hamburgu i przedstawił się jego żonie. Zapytała: "Czy on zabijał osobiście?". A potem: "Czy on mordował dzieci?". Następnego dnia pani Engels poprosiła prokuratora o chwilę rozmowy z mężem. Weszła do pokoju przesłuchań, w którym trwała akurat jego kolejna konfrontacja z panem, zdjęła obrączkę, bez słowa podała mężowi i wyszła. W nocy Engels otruł się w celi. Kilkanaście dni temu spotkałem się z jego córką. Dała mi kilka fotografii ojca. Engels jest na ślubie swojego kamrata z SS, Ludwika Klemma. Klemm z żoną Engelsa w dorożce w Zamościu. Nikt do tej pory nie miał tych zdjęć. Dlaczego pan bierze udział w tych procesach? Czy chodzi o to, by zbrodniarzy dosięgła w końcu kara? Czy może już tylko o pamięć? Niektórzy z nas, ofiar, przeżyli i chcą uciec od tamtych czasów. Mają rodziny, dzieci. Inni nie potrafią uciec. Miałem interes, który dobrze prosperował, ale nie miałem do niego serca. Najważniejsze było dla mnie napisanie książki o Sobiborze. Bo nawet w Polsce wielu ludzi nie wie, co tam się stało. A w tym miejscu zginęło ćwierć miliona ludzi. Dotrzymuję tylko słowa, które dałem w dniu ucieczki. Chwilę przez rozpoczęciem buntu nasz przywódca, jeniec z Armii Czerwonej, Sasza Peczerski wskoczył na stół i powiedział - już nie tylko do tej grupki wtajemniczonych, ale i do reszty - że przyszedł dzień zemsty. Mówił, że dużo krwi się przeleje, ale może ktoś przeżyje i ci, którzy ocaleją, mają obowiązek opowiedzieć, co się zdarzyło w Sobiborze. Wtedy powiedziałem sobie: Boże, ratuj mnie, pomóż, ja na pewno nie zapomnę. Czytaj więcej na stronach internetowych POLITYKI Był pan wierzący? Wtedy jeszcze tak. I przeżyłem. Czy kiedy podczas buntu i ucieczki zabijaliście strażników, była to tylko konieczność, pozwalająca samemu zachować życie, czy też może ważniejszy był odwet za cierpienia? Najważniejsze było ratowanie życia. Choć jak już kogoś ze straży dopadliśmy, to pojawiała się i zemsta. Jeden z obozowych krawców nie tylko zaatakował esesmana, którego zwabiliśmy pod pozorem przymiarki nowego munduru - on go prawie pokroił na kawałki. Zadawał kolejne ciosy i wołał: za ojca, za matkę... Zresztą nasz wybór sprowadzał się w zasadzie do tego, by zginąć, tyle że na wolności. Choć ja, nie wiedzieć dlaczego, wierzyłem, że ocaleję. Po wojnie pojechał pan do Przylesia, wsi w której się pan ukrywał po ucieczce. I spotkał się z gospodarzem, który najpierw dał wam schronienie, lecz potem zabił dwóch pana towarzyszy, a pana próbował zastrzelić. Chciałem, by oddał mi buty, bo nie miałem w czym chodzić. Głupi byłem. Tylko ktoś niespełna rozumu mógł wzywać swojego niedoszłego mordercę, by przyniósł mu buty do lasu. A jeszcze poszedłem na spotkanie z nim sam. Ale on oddał, tyle że nie moje, lecz jednego z tych zabitych kolegów. Bez słowa. Pewnie myślał, że w krzakach mam kompanów...