Niedawno świat obiegła wiadomość: "Captain America nie żyje!". W 25 zeszycie piątej serii komiksowy heros padł od kuli snajpera. Media na całym świecie, w naszym kraju również, zauważyły tę śmierć. A przecież zginęła jedynie papierowa fikcyjna postać! Mało tego, Captain nie należy nawet do pierwszej komiksowej ligi i nie może się mierzyć popularnością z Batmanem, Supermanem czy Spider-Manem. W Polsce nigdy nie wydawano serii "Captain America", dlatego jego postać znana jest najwyżej kilkunastotysięcznej garstce fanów. A w rodzinnej Ameryce popularność serii tak podupadła, że zawieszono jej wydawanie. Dlaczego więc nagle wszyscy przejęli się zgonem kapitana? Jak to się dzieje, że fikcyjne postacie tak łatwo opanowują realny świat? Niedawno w kinach można było obejrzeć amerykański film "W pogoni za szczęściem", opartą na faktach opowieść z lat 80. o heroicznej walce z nędzą pośród pustki wielkiego miasta. W jednej ze scen mały bohater, w pełnym emocji biegu do autobusu (chce zdążyć na noc do przytułku), gubi swoją jedyną zabawkę - na jezdni pozostaje mała kolorowa figurka w amerykańskich barwach narodowych - Captain America. To bardzo symboliczna scena, jak cała historia tego superbohatera. On też był zwykłym człowiekiem, chłopakiem dorastającym na ulicach Nowego Jorku w czasach Wielkiego Kryzysu. Superżołnierz Ameryki Urodził się w 1917 r., nazywał się Steve Rogers. W czasie II wojny światowej zgłosił się na ochotnika do tajnego programu wojskowego, gdzie został poddany działaniu specjalnego serum, dzięki czemu stał się nadczłowiekiem - superżołnierzem, oddanym synem Ameryki, walczącym z jej największymi wrogami. Był ucieleśnieniem mitu wielkiego bohaterstwa, prawości i odwagi. Twórcami postaci byli Joe Simon i Jack Kirby: to oni wymyślili mu strój wzorowany na narodowej fladze USA, dzięki któremu stał się symbolem Ameryki - jej pierwszym żołnierzem i ikoną patriotycznej propagandy.