Poczucie bezpieczeństwa Jerzego T., warszawiaka, miało solidną podstawę. Konto w banku, lokaty na trumnę, miejsce na cmentarzu, pomnik i orkiestrę. I ewentualnie na szpital. Z dnia, gdy to poczucie runęło, Jerzy T. pamięta tylko ranek. Siedział w parku na ławce, jakiś człowiek w czapce z dużym daszkiem biegał wokół z telefonem. Bardzo przygnębiony, bo córka w szpitalu, a on nie może ściągnąć pieniędzy z zagranicy. Pan Jerzy, bywały w świecie, zaoferował pomoc: dziecko trzeba ratować. Sam pochował córkę z przekonaniem, że to wina szpitala. Pamięta, że tamten poczęstował go wodą. Kolejny kawałek historii zna z monitoringu bankowego. Film oglądał na komendzie w towarzystwie policji. Przy okienku razem z tamtym człowiekiem w czapce, wypłaca wszystkie pieniądze. Kasjerka uzupełniła potem relację: tamten w czapce zmartwionym głosem pytał, czy to już naprawdę wszystko, a starszy pan równie zmartwiony odpowiadał, że tak. Poszło 80 tys. zł. Jak przez mgłę pan Jerzy pamięta za to, że tamten długo i męcząco woził go potem jeszcze po mieście jakimś samochodem. Na policję poszedł na trzeci dzień, źle się czuł. Tam nie kryli rozczarowania, że na podstawie jego spostrzeżeń nie da się nawet sporządzić portretu pamięciowego. Każdego tygodnia do warszawskich komisariatów zgłasza się kilkanaście podobnie oszukanych starych osób. Przodują dzielnice gęściej zamieszkane przez emerytów. Martyna Bunda