Elżbieta, ceniona pracownica firmy windykacyjnej, zabrała mamę do siebie pięć lat temu. Bo nie mogła inaczej: mama zatruła się tabletkami, wylądowała w szpitalu i było jasne, że już dłużej nie poradzi sobie bez opieki. Zresztą i Elżbiecie coraz trudniej było prowadzić jednocześnie dwa domy - dwa razy śniadanie, obiad, dwa wielkie sprzątania w sobotę. Mama Elżbiety zawsze była bardzo apodyktyczna. Syna, mówiła, chowała do kariery, a córkę dla siebie do pomocy. Bezwzględnie tę pomoc egzekwowała. Miała na przykład w zwyczaju dzwonić do córki w środku nocy, że umiera albo że gaz się ulatnia. Tak sprawdzała miłość. Przez te ostatnie pięć lat Elżbieta potraciła przyjaciół z wyjątkiem jednej, najbliższej osoby. Inni podobno nie chcą przeszkadzać. Niewiele potrzeba, żeby ją dzisiaj doprowadzić do płaczu. Każdy nerw ma na wierzchu. Ale gdyby raz jeszcze miała podjąć tę samą decyzję, też by mamę wzięła. Ksiądz mówi, że ma rację. Choć nie jest przesadnie wierząca, gdzieś, tłumaczy, bardzo głęboko drzemie w niej strach, że znieważyć rodziców to wielka przewina. Inna rzecz, że matki się boi. A gdyby ją tak do końca życia straszyła zza grobu?