Edwin Bendyk: - Głośno zapowiadane reformy polskiej nauki i szkolnictwa wyższego mają niebawem wejść w decydującą fazę. Znamy już projekty pięciu pierwszych ustaw. Prof. Leszek Pacholski: - Zanim zaczniemy o nich mówić, warto sobie uzmysłowić skalę przedsięwzięcia. Państwo polskie przeznacza na naukę i edukację wyższą ok. 12 mld zł. Dla porównania - budżet jednego tylko amerykańskiego Uniwersytetu Stanforda to 2,5 mld dol. Jesteśmy biedniejsi od Stanów Zjednoczonych i trudno nam się do nich porównywać. Ale musimy zdawać sobie sprawę, że w nauce konkurujemy bezpośrednio ze Stanami i nikt nie daje polskim uczonym taryfy ulgowej ze względu na naszą biedę. Zacząłem jednak od pieniędzy nie dlatego, by przekonywać, że to właśnie ich brak jest główną przyczyną mizernej kondycji naszej nauki i uniwersytetów. Mając tak mało środków, tym bardziej musimy dobrze je wydawać, czyli zacząć od pytania zasadniczego: jaki jest cel istnienia systemu nauki i szkolnictwa w takim kraju jak Polska. Wydaje się to oczywiste - prowadzenie badań naukowych i kształcenie studentów. Tak powinno być. Ale w tej chwili system ten działa głównie po to, żeby korporacja profesorów i nauczycieli akademickich miała wygodne życie, bez wielkiego stresu i bez wielkiej odpowiedzialności. Model kariery naukowej polega na "chowie wsobnym", uczelnie i instytuty nie szukają najlepszych uczonych, a programy nauczania nie są tworzone pod kątem potrzeb studentów, lecz ze względu na istniejącą strukturę kadrową. Mówię, oczywiście, o tendencji dominującej - są wyjątki, godne naśladowania enklawy zachowań merytorycznych, ale to jednak mniejszość. Pierwsze reakcje na propozycje reform, przygotowane przez zespół, w którego pracach pan uczestniczył, nie podnosiły jednak tych kwestii. Główny atak, jeszcze przed ogłoszeniem założeń, skupił się na pomyśle likwidacji habilitacji. Bo habilitacja to kluczowy element naszego systemu akademickiego. Oczywiście, oznacza ona prestiż i często świadczy o sporym dorobku naukowym. Ważniejsze jest jednak, że habilitacja daje gwarancję zatrudnienia oraz otwiera drogę do struktur władzy w świecie akademickim, a co za tym idzie, ma wymiar czysto polityczny. Po pierwsze, doktor habilitowany zyskuje prawo do wykładania, przez co, w świetle obowiązujących w Polsce ustaw, staje się cennym towarem na rynku edukacyjnym. Budząca emocje wieloetatowość na naszych uczelniach wynika właśnie z popytu na samodzielnych pracowników nauki. A przecież w szkołach wyższych, nie mających ambicji akademickich, wykłady z powodzeniem mogliby prowadzić doktorzy. Po drugie, habilitacja otwiera prawo do naukowej reprodukcji, czyli do promowania doktorów. No i po trzecie, jest przepustką do ciał kolegialnych zarządzających nauką i szkolnictwem. Broniąc habilitacji, korporacja profesorów broni swoich interesów. Zwolennicy habilitacji podkreślają jednak jej konieczność - ma ona uniemożliwić karierę naukową miernotom. Habilitacja broni korporację - zresztą często nieskutecznie - przed patologią i niekompetencją. Nie broni jej jednak przed przeciętnością i nie promuje doskonałości. Podobnie zresztą działa w Polsce akredytacja i inne centralne mechanizmy oceny. Wolałbym, abyśmy więcej pieniędzy i energii społecznej przeznaczyli na wyławianie tego co najlepsze, a mniej na walkę z patologiami. W 2005 r. uczestniczyłem w konferencji informatycznej, podczas której Brytyjczyk Robin Milner, jeden z najwybitniejszych informatyków na świecie, otrzymywał kolejne ważne wyróżnienie. Gdy zapytałem, u kogo Milner robił doktorat, usłyszałem, że nie ma doktoratu. Co nie przeszkadzało, żeby był profesorem takich uczelni jak Uniwersytet Stanforda i Cambridge. Od innego kolegi usłyszałem opinię, że w Stanach Zjednoczonych słabe uniwersytety zatrudniają uczonych na podstawie liczby publikacji. Dobre oceniają czasopisma, w których kandydat publikuje. Najlepsze, jak Stanford lub MIT, zatrudniają po prostu najlepszych. Jak to wygląda w Polsce? Przykład z mojej uczelni - kilkanaście lat temu o zatrudnienie ubiegało się trzech kandydatów, a decyzję miała podjąć rada wydziału. W głosowaniu przepadł najlepszy kandydat, późniejszy laureat nagrody Fundacji na rzecz Nauki Polskiej, czyli tzw. polskiego Nobla. Ze względu na logikę systemu każda uczelnia zrezygnuje z najzdolniejszego nawet doktora, jeśli w jego miejsce pojawi się doktor habilitowany. Nie zamierzam jednak kruszyć kopii o habilitację. Może być utrzymana pod warunkiem, że zostaną ograniczone związane z nią automatycznie przywileje. Czyli spór o habilitację jest w istocie sporem o sam system, którego podstawą w tej chwili jest demokracja korporacyjna. Tak, i to jest zły system. Po pierwsze, o czym już pan pisał, prowadzi do mediokracji, czyli władzy osób, które nie mają interesu w śrubowaniu jakości badań i kształcenia. Po co zatrudniać najlepszych, skoro będą z nami konkurowali o studentów, miejsca w laboratoriach i pieniądze na konferencje. Dalej, rządy demokracji korporacyjnej powodują nieracjonalny rozwój kadry naukowej, która w tych warunkach rośnie z podobną dynamiką jak drożdże - gdy liczebność grupy profesorów w jednej dziedzinie przekroczy pewien pułap, na uczelni lub w skali kraju, dziedzina ta zyskuje dużą siłę wpływu. I, mimo że i tak pracuje w niej już zbyt wielu profesorów, ich liczba dalej rośnie. Z kolei dziedziny młode mają niewielką reprezentację kadrową i nawet jeśli są perspektywicznie bardziej potrzebne od starych kierunków, to jednak nie dysponują wpływami potrzebnymi do wywalczenia warunków niezbędnych do ich rozwoju. Wiadomo, że etaty są towarem reglamentowanym, więc każdy kierownik walczy o etaty dla siebie, swoich uczniów i kolegów. Nie ma miejsca na zatrudnianie ludzi ze specjalności, które nie są jeszcze reprezentowane. Silny kierownik potrafi gromadzić wszystkie etaty wokół siebie. Demokracja korporacyjna prowadzi do rozmycia odpowiedzialności za decyzje. Pamiętam, jak senat mojej uczelni potrafił podczas jednej sesji podejmować sprzeczne ze sobą uchwały. Jednocześnie system ten zmusza do łączenia funkcji administracyjnych z naukowymi. Kto chce zajmować się tylko nauką, traci wpływy. Uczestnicząc zaś w grze o władzę, traci czas potrzebny na badania. Skoro taki system nie sprzyja jakości uprawianej nauki, to może przynajmniej nie szkodzi procesowi edukacyjnemu? Szkodzi dokładnie z tych samych powodów, bo programy studiów nie zawsze są tworzone z myślą o studentach, tylko z myślą o aktualnej sytuacji kadrowej. Chodzi o to, żeby tak ułożyć program, by dla wszystkich zatrudnionych znalazło się pensum, czyli wymagane obłożenie godzinowe. A czy to ma jakikolwiek sens merytoryczny? Ten problem jest dla autorów programów drugorzędny. Edward Lucas, środkowoeuropejski korespondent tygodnika "The Economist", powiedział, że polskie uniwersytety przerabiają diamenty na węgiel. To brutalne, lecz trafne stwierdzenie. Dysponujemy wielkim majątkiem, jakim jest talent, entuzjazm i głód sukcesu naszej młodzieży. Ci młodzie ludzie potrzebują liderów, którzy odpowiednio nimi pokierują, pokażą problemy, których rozwiązanie zapewni międzynarodowy sukces, a nie tylko awans naukowy. Bardzo zdolnym trzeba stawiać bardzo ambitne cele, a te potrafi formułować tylko człowiek kompetentny i ambitny. Jaką więc proponuje pan receptę? Jestem przekonany, że jedynym rozwiązaniem jest wprowadzenie podobnego do amerykańskiego systemu zarządzania nauką i szkolnictwem wyższym. Polega on na wyraźnym rozdzieleniu funkcji naukowych od administracyjnych. Uczelniami i instytutami kierują zawodowi menedżerowie. Ponoszą jednoosobową odpowiedzialność za realizację postawionych przed ich instytucją celów, czyli za poziom kształcenia lub za poziom badań naukowych. Oczywiście, to nie oni bezpośrednio kierują badaniami, lecz mają stwarzać systemowe i finansowe warunki dla ich rozwoju. Polega to m.in. na poszukiwaniu najlepszych uczonych, za którymi idą pieniądze z grantów i subwencji badawczych oraz do których lgną najlepsi studenci, a nie takich, którzy mają długie listy nic nieznaczących publikacji. Menedżer powinien być całkowicie niezależny w swych decyzjach od korporacji uczonych, jego zwierzchnikiem powinna być rada powiernicza, złożona m.in. z osób wskazanych przez ministra nauki, a także władz lokalnych. Uczelnia nie może być oderwana od społeczności, w której funkcjonuje. Taki model zarządzania obowiązuje w uczelniach niepublicznych. Dobre wzory należy kopiować, a nie z nimi walczyć. Co ciekawe, przedstawiciele uczelni niepublicznych, pracujący w zespole ds. reform, protestowali przeciwko takiemu kierunkowi zmian w szkołach państwowych. Wiedzieli doskonale, że taka reforma zmniejszyłaby znaczenie głównego atutu, jakim dysponują szkoły prywatne - sprawniejszego zarządzania. Miał pan ambitne plany reformy Uniwersytetu Wrocławskiego. Nie zdążył pan. Reformatorzy nie mają zbyt wielkich szans w systemie demokracji korporacyjnej. Ale zmiany, które wprowadziłem, spowodowały prawie podwojenie kwoty grantów otrzymywanych przez pracowników uczelni i awans naszego uniwersytetu na trzecie miejsce w rankingu "Rzeczpospolitej" i "Perspektyw". A jak pan ocenia przygotowywane reformy całego systemu nauki i szkolnictwa wyższego? Wszystko zależy od szczegółowych przepisów, które znajdą się w uchwalonych ustawach. Mam jednak prawo przypuszczać, że reforma sprowadzi się w istocie do zmian kosmetycznych, niedotykających istoty problemów, o których mówiłem. A jeśli tak, to szkoda po prostu czasu. Potrzebujemy głębokich zmian, a te muszą boleć. Kto się zdecyduje na zadanie bólu? Na pewno nie samo środowisko naukowe, bo nie ma w tym interesu. Czy wystarczy odwagi politykom? Wątpię. Co w takim razie? Coraz poważniej myślę, że jedynym rozwiązaniem jest budowanie równoległych struktur, np. niezależnych instytutów badawczych, które zaszczepiałyby światowe standardy. Taką próbą było powołanie Międzynarodowego Instytutu Biologii Molekularnej i Komórkowej w Warszawie. Niestety, choć świetnie funkcjonuje, nie stworzył masy krytycznej, zdolnej wpłynąć na resztę systemu. Potrzeba więcej podobnych instytucji, zarządzanych nowocześnie i utrzymujących bliski kontakt ze światem. Rozmawiał Edwin Bendyk