Przedłużająca się publiczna nieobecność prezydenta wskazywała, że wyniki wprawdzie zna, ale z trudem przyjmuje je do wiadomości, nie może pogodzić się z porażką PiS, a więc że jest bardziej prezydentem swego brata niż wszystkich obywateli. Wprawdzie, jak zapewnił nas Jarosław Kaczyński, bracia bliźniacy to byt tylko biologiczny, a nie polityczny, niemniej jednak przywykliśmy, że oba te byty się łączą i biologii od polityki oddzielić się nie da. Próbując objaśnić wyjątkowo niezręczną sytuację, kiedy to w czasie tego święta demokracji, jakim są wybory, prezydent znika i nawet nie gratuluje zwycięzcy, minister Kamiński zapowiedział, że prezydent wygłosi orędzie w stosownym czasie, gdy sytuacja będzie na tyle spokojna, że jego wystąpienie nie będzie elementem gry politycznej. Dość trudno było zrozumieć, o co chodzi, gdyż sytuacja jest cały czas spokojna, nowa koalicja powstaje, a gra wyborcza zakończyła się już dość dawno. Czas na powyborcze orędzia minął, zaś zapowiedź, że nie będzie blokowania tworzenia rządu, ma charakter formalny. Jeżeli jest większościowa koalicja, prezydent pełni wyłącznie rolę notariusza, desygnując premiera i wręczając nominacje ministrom. Czy więc nieobecność prezydenta to tylko wynik emocji, czy też początek nowej gry? Najpierw pojawiły się złe sygnały płynące z szeregów PiS, że Lech Kaczyński chce mieć jakiś wpływ na obsadę resortów, które kiedyś nazywano prezydenckimi. Następnie sytuację zaostrzył premier Kaczyński, żądając od Donalda Tuska przeprosin za obrazy, jakich prezydent jakoby doznał w czasie kampanii. Zapewne gdyby prezydent był bardziej powściągliwy i nie włączał się do kampanii (na przykład sugerując tuż przed głosowaniem, że w PO jest grupa posłów, i to bardzo ważnych, która powinna mieć uchylone immunitety) nie spotykałby się z krytyką. Czytaj więcej w Polityce.