W słynnym już sejmowym wystąpieniu Jarosław Kaczyński rządowi Olszewskiego poświęcił sporo miejsca, nie żałując ciepłych słów. To wielka zmiana opinii. Przez lata bowiem mówił, że to gabinet kompromitacji polskiej prawicy. Jak więc z tym rządem naprawdę było? Trzy kwadranse po północy, a więc już 5 czerwca 1992 r., po obradach trwających ponad 16 godzin - oczywiście z przerwami, jak to w sytuacjach kryzysowych bywa - mimo rozpaczliwych prób zwolenników, by nie dopuścić do głosowania, Sejm odwołał rząd Jana Olszewskiego. Za połączonymi wnioskami prezydenta Lecha Wałęsy i małej koalicji (Unii Demokratycznej, Kongresu Liberalno-Demokratycznego oraz Polskiego Programu Gospodarczego) opowiedziało się 273 posłów, przeciw 119, wstrzymało się 33. Godzinę wcześniej w telewizyjnym wystąpieniu (w obu programach) premier zmęczonym, łamiącym się głosem oskarżał swych przeciwników, że chcą się go pozbyć, by nie dopuścić do ujawnienia tak zwanych "kopert Macierewicza", czyli dostarczonej przed południem do Sejmu listy zawierającej "informacje o zasobach archiwalnych MSW", czyli potocznie mówiąc listy agentów. Czy to nocne wystąpienie miało poruszyć naród, by stanął w obronie pierwszego niepodległościowego rządu, czy było już tylko aktem desperacji w obliczu nieuchronnej katastrofy? Czy też stanowiło przesłanie na przyszłość wypełniane obecnie przez ekipę Prawa i Sprawiedliwości? W każdym razie rząd Olszewskiego upadł w wyniku jednego z najpoważniejszych kryzysów parlamentarnych, który łatwo mógł przerodzić się w kryzys państwa, bowiem na swej liście urzędujący minister spraw wewnętrznych umieścił nie tylko kilkudziesięciu posłów i senatorów, ale także urzędującego prezydenta Lecha Wałęsę i marszałka Sejmu Wiesława Chrzanowskiego. Z sytuacjami kryzysowymi rząd Jana Olszewskiego był oswojony od momentu powstania. Rzec można: był to gabinet, który bez przerwy trwał w kryzysie. W wyborach, które odbyły się 27 października 1991 r., według ordynacji, która nie miała progu zaporowego, żadne z ugrupowań nie uzyskało znaczącej przewagi. Najwięcej, bo 62 mandaty, zdobyła Unia Demokratyczna, tylko o dwa mniej Sojusz Lewicy Demokratycznej, po 50 mandatów uzyskały Polskie Stronnictwo Ludowe, Wyborcza Akcja Katolicka (głównie ZChN) i Porozumienie Obywatelskie Centrum, czyli praktycznie PC Jarosława Kaczyńskiego. Prezydent Lech Wałęsa uznał, że skoro nie ma wyraźnego zwycięzcy, a do niego należy pierwszy ruch, to trzeba zaproponować rozwiązania wariantowe. Wałęsa miał wówczas kilka wariantów, które charakteryzowały się tym, że prawie w każdym to on był formalnie premierem. Pomysły prezydenta najlepiej charakteryzuje rozmowa z Jackiem Kuroniem; to on był pierwszym po wyborach politykiem, którego Wałęsa przyjął. Kuroń tak tę rozmowę relacjonował: "Ja zostaję premierem, ty wicepremierem. Pierwszym wicepremierem, więc tak naprawdę to ty jesteś premierem. Zaraz tu zawołam dziennikarzy i powiem im, że skierowałem cię do misji tworzenia rządu. I jeszcze powinieneś wziąć Bieleckiego. On jest dobry i będzie sygnał na Zachód, że robimy ten sam kurs polityki". Kuroń odmówił, ale potem misję tworzenia rządu przyjął Bronisław Geremek. W rzeczywistości Wałęsa nie chciał ani Kuronia, ani Geremka, chciał Jana Krzysztofa Bieleckiego, który nadal kierował rządem. Prezydent tak prowadził zawiłe gry, aby ostatecznie Bielecki pozostał premierem i aby storpedować plan Jarosława Kaczyńskiego uczynienia premierem Jana Olszewskiego, wokół którego można było zgromadzić w miarę szeroką koalicję ugrupowań i pojedynczych posłów (po wyborach mandaty podzielono między 28 komitetów, a więc rozdrobnienie Sejmu było wręcz pokazowe). W tym pojedynku zwycięzcą okazał się Kaczyński, któremu udało się stworzyć koalicję pięciu partii (PC, KLD, ZChN, KPN oraz Porozumienia Ludowego); w połowie listopada wysunęła ona kandydaturę Jana Olszewskiego na premiera.