Ishmael Beah napisał książkę. Wszystko w niej jest nie z tego świata, choć dzieje się obok nas. Tego się nie da wymyślić. To jest przedszkole afrykańskich dzieci. Dzieci z Sierra Leone (Lwich Gór). Zanim poszedł strzelać, wybrał się do dyskoteki posłuchać rapu, potańczyć. Szedł na te tańce szesnaście mil. Nie był to spacer, to była pielgrzymka. Kiedy dotarł do dyskoteki, dogoniła go wieść, że rebelianci zaatakowali wioskę, w której mieszkał. Jak to się dzieje, że wiadomość jest szybsza od piechura? Zrezygnował z tańca i zawrócił do domu, żeby zobaczyć, czy komuś z rodziny nic się nie stało. Szedł z oddziałem chłopców w jego wieku do wioski, gdzie była amunicja i jedzenie. Wioski bronił oddział innych chłopców. Rozstrzelali ich, usiedli na trupach i zjedli posiłek. Przyszedł posłaniec od Frontu Rewolucyjnego. Miał wypalone na ciele litery FR i obcięte wszystkie palce u rąk z wyjątkiem kciuków. Bo kciukiem pokazuje się, że wszystko jest OK. W Sierra Leone mówili o tym kciuku "jedyna miłość". Posłaniec powiedział: przyjdziemy dziś w nocy i oczekujemy serdecznego powitania. Wtedy zostawili gotowane jedzenie i uciekli. Choć to była dla niech wielka uczta, bo zazwyczaj Ishmael z kolegami jedli liście ziemniaków. Same ziemniaki były luksusem. W swojej książce Beah pisał: "byliśmy tak głodni, że picie wody sprawiało ból".