Decyzja Romana Giertycha (jeszcze nie obowiązuje, ale wszystko wskazuje, że będzie podjęta) o obniżeniu progu maturalnego jest kwintesencją rewolucyjnych rządów. Reguły są dla nich po to, by je po prometejsku przekraczać, a nie po mieszczańsku się do nich stosować. Niski poziom szkół? Jednym pociągnięciem ministrowego pióra ich jakość po czarodziejsku poprawia się, przynajmniej jeśli liczyć odsetkiem tych, którzy zdali maturę. Walczyć z przyczynami o wiele trudniej. Wywiad, jaki przeprowadził z R. Giertychem Paweł Wroński w "Gazecie Wyborczej" pokazuje, że lider LPR jest człowiekiem błyskotliwym i świetnie, przynajmniej w materii historycznej obeznanym. O czym więc świadczą jego różne pomysły edukacyjne? Widać, że resort edukacji potrzebny jest Giertychowi wyłącznie jako platforma do działania politycznego, nie mającego nic wspólnego z edukacją i jej naprawą (rzeczywiście potrzebną, choćby w świetle komentarzy wymienianych przy okazji poprzednich wpisów o nauce). Okazało się, że tak spokojny resort, jak MEN może być miejscem prowadzenia niezależnej polityki międzynarodowej (wyrzucenie z pracy dyrektora Centralnego Ośrodka Doskonalenia Nauczycieli dlatego, że wydał za wiedzą MEN zresztą oficjalny podręcznik Rady Europy wywołało międzynarodowy skandal) i doskonale nadaje się też, by mącić w mętnych wodach polityki wewnętrznej. Szkoda tylko, że ofiarą tego politycznego cynizmu padają młodzi ludzie, z których dosłownie minister robi idiotów. Wszak giertychowska matura będzie te kilkadziesiąt tysięcy osób prześladować do końca życia w sposób nie gorszy, niż teczki IPN.