Drażliwy temat. Niełatwo wśród poszkodowanych, którzy wywalczyli znaczące kwoty, znaleźć osoby skłonne do rozmowy. Może dlatego, że w trakcie procesów większość zaklina się zgodnie, iż pieniądze, nawet największe, nic nie zmienią, żadna kwota nie ukoi ich bólu. - Pieniądze są ważne, bardzo ważne - konstatuje z inwalidzkiego wózka Marcin Kowalczyk. - Żeby lepiej żyć, żeby mieć spokój psychiczny, żeby nie był problemem stłuczony talerz czy plama na koszuli. Ludzie, którzy mówią inaczej, okłamują innych i siebie. Niekiedy słyszę: Ach, nie chciałbym mieć tych pieniędzy, wolałbym być zdrowy. I mam wrażenie, że mimo wszystko jest w tym nutka zazdrości. - Wysoki był, jakieś 185 cm, fajny facet, grzeczny - opowiadają o Marcinie Kowalczyku dawni znajomi. Marcin miał 19 lat, dobrze się zapowiadał jako sportowiec. Ktoś czegoś nie dopatrzył i na zamkniętą trasę wyścigu wjechał spychacz. Trafiło na Marcina. O odszkodowanie skarżył solidarnie policję, firmę, do której należał spychacz, i związek sportowy, który organizował zawody. Sześć lat temu otrzymał 800 tys. zł. To dużo, także i dziś. Choć Marcin gotów był walczyć o więcej. Pytał adwokata: dlaczego nie? Ten tłumaczył, że sądy nie są do takich kwot przyzwyczajone. Nie tylko sądy: - Gdy ktoś dostaje takie pieniądze jak ja, powinno mu się przydzielić psychologa, który by kontrolował sytuację, trzymał wszystko twardą ręką - tak Marcin uważa z perspektywy czasu i nabytych doświadczeń. Proces ciągnął się latami. Gdy dobiegł końca, poszkodowany był już jako tako urządzony. Miał rentę - 2,5 tys. zł miesięcznie. I mieszkanie. To zaspokajało elementarne potrzeby. - Wraz z pieniędzmi - relacjonuje - pojawiają się różni ludzie i różnie się na tym wychodzi... Każdy, nawet osoby bliskie, był zainteresowany, żeby te 20 czy 30 tys. zł wyrwać. Człowiek młody, niedoświadczony, może stracić węch.