Peter Ward, paleontolog z University of Washington w Seattle, nie przebiera w słowach. Z jego ust nie usłyszymy łagodnego proekologicznego bajania w stylu Carla Sagana, nie poddamy się delikatnej perswazji a la Martin Rees. Ward uderza obuchem. W swojej najnowszej, wydanej kilka miesięcy temu przez Princeton University Press książce "The Medea Hypothesis: Is Life on Earth Ultimately Self-Destructive?" (Hipoteza Medei: Czy życie na Ziemi dąży do samozagłady?) pisze: "Na wolności grasuje drapieżnik zdolny do wywoływania katastrof na skalę całej planety. Zabijał zarówno w zamierzchłej, jak niedawnej przeszłości, i jest gotowy uczynić to ponownie. Zabójca ten jest diabelsko przebiegły, inteligentniejszy niż każdy z czarnych charakterów wymyślanych przez autorów tanich kryminałów". O kim mowa? O życiu. Czytaj więcej w POLITYCE Nasza planeta, według Warda, to nie żadna opiekuńcza, uosabiająca płodność Gaja - matka dbająca o swoje potomstwo, czczona przez starożytnych Greków. Taką chciał ją widzieć brytyjski, 90-letni dziś, ekolog James Lovelock. Tak ją opisywał w latach 70. - jako samoregulujący się za pomocą mechanizmów (ujemnych) sprzężeń zwrotnych superorganizm (później Lovelock osłabiał swoje tezy). Elementy koncepcji Gai szybko podchwycone zostały przez niektóre organizacje zielonych i wyznaczyły, przyjmowany intuicyjnie, antropomorfizujący wizerunek ziemskiej biosfery. Tymczasem, zdaniem Warda, Ziemi bliżej raczej do Medei, która - zdradzona przez Jazona, dowódcę Argonautów - zamordowała własne dzieci. Jakaż bowiem miłująca przychówek matka znęcałaby się nad nimi tak jak Ziemia, wielokrotnie wyniszczając własną biosferę, a w najlepszym razie pogarszając warunki do rozwoju złożonych form życia? Samobójcze (i zabójcze) skłonności matki Ziemi to fakt, twierdzi Ward. Z jak zbrodnia Życie ma naturę medejską, przekonuje uczony. Po pierwsze: wszystkie gatunki, gdy nie ma ograniczeń, samoistnie zwiększają liczebność ponad limit wyznaczany przez zasoby składników odżywczych, niczym owady zamknięte w słoju, co podnosi wskaźnik śmiertelności. Po drugie: życie rozwijające się w systemie zamkniętym zatruwa samo siebie produktami ubocznymi przemiany materii. Po trzecie: z istoty darwinizmu wynika, że gatunki współzawodniczą ze sobą, co zawsze prowadzi do wymierania lub migracji. Po czwarte: życie jest źródłem wielu sprzężeń zwrotnych, w których te korzystne, czyli ujemne (np. kiedy robi się za gorąco, system zaczyna się schładzać i vice versa), występują równie często, co dodatnie. W kartotekach Ziemi naukowcy odnajdują ostatnio coraz więcej zapisów o aktach dzieciobójstwa popełnionych przy użyciu wspomnianych narzędzi. Nie jest bezzasadne przypuszczenie, że życie oparte na DNA wyłoniło się w wyniku pierwszego ewolucyjnego starcia z innymi formami biologicznego istnienia, wykorzystującymi niewystępujące obecnie rodzaje kodów dziedziczenia, utrzymuje Ward. Jeśli tak, to samo życie, jakie znamy, jest owocem swego rodzaju zbrodni sprzed około 4 mld lat. To oczywiście tylko hipoteza, podobnie jak przypuszczenie, że i druga eksplozja życia, która wystąpiła (z trudnym do określenia błędem) 3,7 mld lat temu, zakończyła się katastrofą. Ward cytuje wyniki wstępnych badań Jamesa F. Kastinga z Penn State University, które sugerują, że pierwsze prymitywne formy życia - beztlenowe jednokomórkowce - rozmnażały się wówczas w tak ogromnym tempie, że produkt przemiany materii, metan, okrył planetę gęstym płaszczem chmur, który odbijał w kosmos światło Słońca, wówczas i tak o 30 proc. słabszego niż obecnie. Efekt? Globalna zima, globalne wymieranie. "Gdyby tylko Ziemia krążyła po orbicie nieco dalszej od Słońca, stałaby się wówczas zbyt zimna, by zaistniało na niej jakiekolwiek znane nam obecnie życie" - pisze Ward. T jak trucizna Również ewolucyjna inwazja mikroorganizmów zdolnych do fotosyntezy sprzed 2,5 mld lat miała dramatyczny skutek - pierwsze użycie broni chemicznej na masową skalę. W opublikowanych niedawno pracach Robert E. Kopp i Joseph L. Kirschvink z Princeton University twierdzą, że sinice wykwitły wówczas tak bujnie, iż gwałtowny (w kategoriach czasu geologicznego) wzrost ilości swobodnego tlenu wytruł większość ówczesnych organizmów. Przykładami przemawiającymi na korzyść hipotezy Medei były też, zdaniem Warda, epizody globalnych zlodowaceń, a wśród nich prawdopodobnie największy - sprzed 2,3 mld lat. W okresach je poprzedzających fotosyntetyzujące mikroby zużywały tak wiele dwutlenku węgla, że wulkany (wówczas główni dostarczyciele gazów cieplarnianych) nie były w stanie zrównoważyć jego niedostatków, co doprowadziło do uszkodzenia termostatu Ziemi i oziębienia planety.