Bogdan Klich, obejmując w listopadzie 2007 r. tekę ministra obrony narodowej, miał wszelkie powody przypuszczać, że do historii przejdzie jako ten, który zastał armię poborową (czytaj - drewnianą), a zostawił zawodową (czytaj - murowaną). Zaledwie półtora roku później w wąskim kręgu znajomych zastanawiał się, czy bardziej mu się opłaca ostentacyjnie rzucić kwitami, czy też czekać, aż premier sam mu podziękuje. Ostatecznie jako świetny tancerz (o czym donosił ostatnio branżowy tygodnik "Polska Zbrojna") minister wybrał krok pośredni, staczając sześciogodzinną, dwurundową walkę o zachowanie stanowiska. A jednocześnie puszczał oko do dziennikarzy, jakoby szantażował premiera swoją dymisją. Wiele wskazuje na to, że kwestia dymisji ministra jeszcze powróci. Po co nam ta korweta Ci, którzy z pierwszej ręki znają przebieg rozmów na temat szukania oszczędności w MON, opowiadają, że użyty przez Donalda Tuska zwrot o dokręcaniu ministrowi imadła bynajmniej nie był metaforą. - Ministrowie przychodzili na rozmowy indywidualnie bądź z którymś z najbliższych współpracowników. Klich zabrał ze sobą trzech wojskowych: szefa sztabu, p.o. dyrektora departamentu ekonomicznego, szefa departamentu zaopatrzenia oraz cywilnego doradcę ekonomicznego, co na premierze zrobiło niemiłe wrażenie, że sam jest nieprzygotowany, a na dodatek zbyt głęboko uległ wpływom armii - mówi jedna z osób z otoczenia Donalda Tuska. Spodziewając się takiej reakcji, dwóm z wojskowych polecono przyjść po cywilnemu, żeby nie stwarzać wrażenia, że minister jest zakładnikiem armii. Juliusz Ćwieluch