Kiedy rosyjski reżyser Andriej Moguczij, zaczynając pracę nad inscenizacją "Borysa Godunowa" w warszawskim Teatrze Dramatycznym, dowiedział się, że aktor grający głównego bohatera nie będzie obecny na porannych próbach, bo kolidują one z planem serialu "Niania", dwie aktorki mają z kolei zajęte przedpołudnia, bo kręcą telenowelę "BrzydUla", trzecia zaś nie dojedzie na próbę generalną, bo akurat tańczy w "Tańcu z gwiazdami" - myślał, że to żart. W końcu chodziło o aktorów etatowo związanych z Dramatycznym, nie występujących gościnnie. Wtedy mu wytłumaczono, że w Polsce jest kapitalizm i żeby przeżyć, trzeba pracować. "Klan" wszedł na nasze ekrany w 1997 r., "Złotopolscy" w 1998. W ciągu tej dekady stosunek środowiska do telenowel i seriali stopniowo przechodził od pogardliwego określenia "chałtura" do neutralnego "praca". Dziś plan serialu stał się aktorskim odpowiednikiem biura czy fabryki - miejsca, w którym, raczej bez wysiłku intelektualnego, za to w pocie czoła, bo czas goni, zarabia się pieniądze. Aktorów dających twarz w serialach z reguły krytykować już nie wypada - w końcu grają w nich prawie wszyscy. Co najwyżej można się pośmiać z aktorów amatorów, rzekomo zaniżających poziom artystyczny produkcji. Ostatnio bryluje w tym Jan Nowicki, wieloletni aktor krakowskiego Starego Teatru, w parze z aktorką Teatru Narodowego Anną Seniuk grający w telenoweli "Egzamin z życia", strasząc "mroczną epoką braci Mroczków". Stosunek aktorów do telewizyjnej twórczości opisał Witold Pyrkosz, od ośmiu lat Lucjan Mostowiak z najpopularniejszej polskiej telenoweli (do 10 mln widzów na odcinek) "M jak miłość": "Gram dla pieniędzy, stawkę mam sympatyczną". Czytaj więcej w Polityce.