Janis Krums nie jest dziennikarzem. Prawdę mówiąc, sprzedaje odżywki dla kulturystów na Florydzie. Traf chciał, że 15 stycznia był w Nowym Jorku i płynął promem przez rzekę Hudson, gdy za oknem zobaczył dryfującego Airbusa z setką ludzi na skrzydłach. Krums wyjął iPhone'a, zrobił zdjęcie i twittnął je do Internetu. Twitter to nowe narzędzie komunikacji, rodzaj bloga, tyle że złożonego z wpisów długości esemesa, które łatwo nadać z telefonu. Sprzedawca odżywek zatelegrafował: "Samolot wpadł do Hudson. Jestem na promie, który zgarnie pasażerów. Dom wariatów". Przez kilkanaście minut znajomi Janisa Krumsa wiedzieli więcej niż CNN. Czołowe kanały informacyjne rzuciły się relacjonować katastrofę, ale wpadły w pułapkę - zdane na nieostry obraz z kamer przemysłowych na brzegu, nie wiedziały nawet, czy ktokolwiek przeżył. Redaktorzy przetrząsali sieć, poszukując relacji naocznych świadków, aż w końcu znaleźli twitt Krumsa. Nim dopłynął do brzegu, był najbardziej poszukiwanym gościem stacji telewizyjnych i autorem zdjęcia na pierwsze strony gazet. 10 lat temu ta historia byłaby niemożliwa. Krums nie miałby jak ani dokąd wysłać swojego zdjęcia, telewizje nie dysponowałyby obrazem z kamer przemysłowych, a szczegółowa relacja "cudu na Hudson" przypadłaby gazecie. "The New York Times" z radością poświęciłby na to całą pierwszą stronę, w końcu nieczęsto 40-tonowy samolot ląduje na rzece w środku miasta. Ale w dobie CNN i Yahoo News gazetom zostały okruchy, recykling wiadomości przetrawionych już przez telewizje i przeżutych przez Internet. Papierowa gazeta wychodzi zawsze za późno. Wawrzyniec Smoczyński