W jednym z publicznych wystąpień (od których stroniła, choć po siedemdziesiątce przeistoczyła się w dziarską działaczkę społeczną) Lindgren ironizowała, że "być dzieckiem" jest w zasadzie bardzo brzydką cechą charakteru, której należy się wyzbyć przy użyciu wszelkich środków. Dajcie dzieciom miłość, o wiele więcej miłości, a wtedy dobre maniery same się pojawią". Jak u Emila ze Smalandii, który zwykł doprowadzać ojca do szewskiej pasji, ale, jak wiadomo, "wyrósł na porządnego człowieka, najlepszego w całej Lönneberdze". Pozwalała więc, a wręcz zalecała dzieciom bawić się na całego. Myliłby się jednak ten, kto sądzi, że Lindgren pisała proste historie; prostota języka nie oznacza braku wyrafinowania. W rzeczywistości czerpała pełnymi garściami z podań ludowych i tradycji szwedzkiej literatury, która, podobnie jak jej własna, smalandzka, jest tradycją małych ojczyzn. Czerpała ze szwedzkiej poezji, w której zawsze skrzyły się drobiny absurdalnego poczucia humoru, jak i ze wszystkiego, co przeczytała - od poznanych w dzieciństwie Wojen Trojańskich według Homera przez "Robinsona Crusoe", "Hrabiego Monte Christo", "Ostatniego Mohikanina", "Alicję w krainie czarów", dalej - ulubiony w chudych latach panieńskich "Głód" Knuta Hamsuna, na filozoficznych pismach Bertranda Russella skończywszy. Dobierając odpowiednie do konwencji opowieści style i rytmy języka, Astrid Lindgren tchnęła ducha awanturnictwa w truchło dydaktycznych historyjek, którymi zanudzano dzieci w połowie ubiegłego wieku (przy okazji - ukłony dla Ireny Szuch-Wyszomirskiej, Teresy Chłapowskiej, Anny Węgleńskiej i Marii Olszańskiej, których subtelne, kongenialne przekłady sprawiły, że czytelnicze zmysły kilku już pokoleń Polaków pieszczą "pupiszony" i "niedźwiedzie prosięce"). Czytaj więcej w Polityce.