W młodzieżowej świetlicy środowiskowej w Mielcu są dziś powody do małej radości. 8-letni Janek, podopieczny, wreszcie się przełamał, teraz siedzi w kącie i pisze list do Świętego Mikołaja. Chciałby, żeby mama była w domu i żeby tata był znów trzeźwy. Mama 4 lata temu wyjechała na zarobek, szybko przestała dzwonić do synka. Tata jeszcze głębiej zajrzał do kieliszka, a kiedy zaglądał, opowiadał Jankowi o mamie same straszne rzeczy. Wreszcie rodziną zastępczą Janka musiała zostać babka. Żadne z życzeń Janka do Mikołaja nie będzie, niestety, spełnione, jednak zamknięcie w nieszczęściu jest mniej korzystne niż otwarty żal i tęsknota. Dzieci rodziców, którzy wyemigrowali z Mielca i okolic, same się garną do świetlicy. Także szkoła zaczęła być wrażliwa, szybko się orientuje, że dzieci są niezagospodarowane i gorzej się uczą. Młodsze zamykają się w sobie, starsze korzystają z braku kontroli. Niedawno trzech braci pozostawionych z ciężko chorym ojcem trafiło do poprawczaka. Czwarty, najstarszy - do więzienia. Ojciec zmarł, mama 3 lata temu utknęła w hiszpańskim hotelu. Dzwoni co tydzień, martwi się, że to nie wystarcza. Do Ani i Luizy spod Mielca mama zadzwoniła z Anglii trzy razy. Najpierw zaraz po wyjeździe, potem wiosną 2006 r. Powiedziała swoim gimnazjalnym córkom, że wkrótce znajdzie pracę i że tęskni. No i że wróci. Zadzwoniła jeszcze potem, że praca jest, ale że jeszcze nieodpowiednia. Potem już nic nie mówiła i córkom trudno było zrozumieć, że mama nie odezwała się na święta. Martwiły się o mamę, wracały do pustego domu i bezradnego taty. No i wytłumaczyły sobie, że nic nie były warte, na pewno niewarte uwagi mamy. Straciły serce do życia. Czekają w zawieszeniu, nauczycielki ze świetlicy z trudem odzyskują je dla świata. Czytaj więcej w Polityce.