Kilka twardych liczb. W 2006 r. przy frekwencji wyborczej ledwie przekraczającej 40 proc. PiS przyszło do mety przed PO, a na obie partie głosowało łącznie 5,2 mln obywateli. Teraz prawie tyle głosów zebrało samo PiS silnie zdystansowane przez PO, którą wybrało 6,7 mln Polaków. Stało się tak oczywiście za sprawą wyższej niż dwa lata wcześniej frekwencji wyborczej. Na rynek wyborczy wyszło w sumie dodatkowo mniej więcej tylu dorosłych obywateli, ilu wcześniej poparło PiS, czyli ponad 3 mln. Ale nie poszli oni do partii Kaczyńskiego: w przytłaczającej większości zagłosowali na partię Tuska. To było zdaje się największe rozczarowanie i najsilniejsza przyczyna klęski genialnych ponoć spin-doktorów PiS, którzy szli po wielkie zwycięstwo i prawie mieli je już w garści. Tyle tylko, że nie docenili wyborców. Otóż gdyby w wyborach 2007 r. frekwencja pozostawała na poziomie bliżej 40 proc., to pewne poparcie dla PiS jego wiernego elektoratu dałoby większość grubo sięgającą ponad połowę mandatów, gwarantującą pełną samodzielność w rządzeniu. Tak więc strategia w kampanii wyborczej PiS była błyskotliwa i perfekcyjna, a Bielan i Kamiński zamiast wyrzutów powinni otrzymać partyjny medal; ale tylko pod warunkiem, że frekwencja byłaby na poziomie 40?45 proc. Jej zwiększenie spowodowało, że cała koncepcja PiS, polegająca na precyzyjnym komunikacie (korupcja, oligarchowie, zabójcze szpitale) skierowanym do wybranych kilku milionów wyborców, poległa. Bo ten komunikat jednocześnie nie mógł, z założenia, trafić do ludzi spoza tej grupy; był zbyt prymitywny, jednostronny i Jarosław Kaczyński zapewne doskonale zdawał sobie z tego sprawę. On chciał przekonać wybranych, o resztę nie dbał. Czytaj więcej w Polityce.