W laboratoriach Hollywood wciąż powstają nowe monstra. Niektóre z nich tak potężne, że nie mogą sobie z nimi poradzić nawet ich twórcy. Przykładem niech będzie doktor Gregory House, diagnosta do zadań specjalnych z fikcyjnego Princeton-Plainsboro Teaching Hospital w New Jersey. Wymyślony przez Davida Shore'a geniusz medycyny z wielokrotnie nagradzanego serialu "Dr House". Gigant, który przerósł swojego producenta. Jego egocentryzm jest nieskończony. House jest zanadto przystojny, by zajmować się papierkową robotą, i nazbyt zajęty ratowaniem ludzkich istnień, by wyprasować koszulę. Współpracownicy mówią, że House nigdy nie dojrzał ("Wspaniałe w byciu dorosłym - powiada - jest to, że nie musisz nic robić"), że jest idiotą ("Idioci są świetni. Nic dziwnego, że każda wioska chce mieć swojego"), że jest cyniczny ("Wszyscy kłamią, nawet płody"). Twierdzą, że tak jak niektórzy lekarze cierpią na syndrom Mesjasza, tak jego dotknął syndrom Rubika (tego od kostki), nakazujący rozwiązać każdą, w tym przypadku medyczną, zagadkę. Ostrzegają, że sieje moralne zgorszenie ("Jedyna wartość zaufania, którym obdarzył cię pacjent, jest taka, że możesz nim manipulować"). Oskarżają o bezbożność ("Kiedy mówisz do Boga, jesteś religijny. Kiedy słyszysz jego głos, jesteś chory psychicznie") i brak uczuć wyższych ("Mówią, że nie można żyć bez miłości. Cóż, tlen jest nawet bardziej potrzebny"). Są w błędzie. House, zażywany raz, dwa razy w tygodniu stanowi doskonałą odtrutkę na szerzący się zabobon i lukrowane zakalce seriali obyczajowych.