Lekarze, którzy - jak podkreśla minister Religa - zainkasowali już 30-proc. podwyżki, mimo to zdecydowali się na strajk generalny - chcą więcej. O kilkadziesiąt procent więcej już zarabiają budowlańcy, którzy pierwsi ruszyli do kasy; za nimi ciągną inni robotnicy wykwalifikowani. Niewykwalifikowani, którzy w ubiegłym roku mieli szczęście, jeśli dostawali 40 zł dniówki, teraz żądają 70. Do protestów przystępują nauczyciele. Również w firmach prywatnych pracownicy żądają podwyżek. Nie grożą strajkami, ale porzuceniem pracy i wyjazdem z kraju. Skąd ta pewność, że należy się więcej? Jak ocenić naszą sytuację negocjacyjną, żeby nie przesadzić? I, zamiast dobrobytu, nie zafundować sobie szybko rosnącej inflacji? Średnia płaca w Irlandii wynosi ok. 3059 euro, w Anglii 3017 euro, w Polsce zaś 2783, tyle że złotych (ok. 760 euro). Tam rośnie ok. 2 proc. rocznie, u nas przez pierwsze dwa lata w Unii po 4 proc. W takim tempie gonilibyśmy unijne zarobki przez pół wieku. Wygląda na to, że zabrakło nam cierpliwości. Co najmniej tyle Każdy powinien zarabiać tyle, żeby mu starczyło na godne życie - to pragnienie najmniej zarabiających. Co to znaczy "godne"? Odpowiedzi chętnie udzielają socjologowie, dla których wartością nadrzędną jest harmonijny rozwój społeczeństwa. Godna płaca powinna wystarczyć na zaspokojenie najbardziej niezbędnych potrzeb. Ten próg nazywany jest minimum socjalnym. Uwzględnia ono wydatki na dobra i usługi niezbędne do przeżycia oraz - i tym różni się od minimum egzystencji, czyli biologicznego - do normalnego funkcjonowania w społeczeństwie. Taki ostatni szaniec przed wykluczeniem społecznym. Sytuacja, w której człowiek jeszcze, choć rzadko, kupuje jakieś gazety albo książkę. Uprawia sport, a nawet wyjeżdża na bardzo skromny urlop. Żadnych, Boże broń, luksusów.