Amerykanie mają za sobą najgorętszy październik od lat. Można byłoby korzystać z dobrodziejstw pogody, ale trudno pozbyć się wyrzutów sumienia, skoro Kalifornia płonie. Trzeba było ewakuować blisko milion mieszkańców, spłonęło 1,5 tys. domostw, straty sięgają miliarda dolarów. Mieszkańcy Złotego Stanu z naturą walczą regularnie i od pokoleń. A to z trzęsieniami ziemi, a to z powodziami, a to z osuwiskami. Czekają także, uśpione na razie, wulkany. Wśród tych przypadłości losu pożar buszu jest klęską najbardziej regularną. Kiedy 26 lat temu pierwszy raz odwiedziłem okolice dotknięte dzisiejszą pożogą, jechałem milami przez spaloną, dymiącą jeszcze ziemię. Od tamtego czasu, rok w rok, w tej czy innej części Kalifornii pojawiał się nowy ogień. Znaczny obszar południowej Kalifornii jest pokryty tzw. chaparralem, mieszaniną wrzosowatych krzewów, skarlałych drzew i kaktusów, które szybko odrastają po spaleniu, szybko wysychają i jeszcze szybciej się palą. W połączeniu z kalifornijskim "halnym", zwanym wiatrem Santa Ana lub oddechem diabła, żywioł staje się trudny do opanowania. Groźba pożaru, górzyste ukształtowanie terenu, które utrudnia akcję ratowniczą i niestabilność gruntu powinny zniechęcić ludzi do budowania tu kosztownych rezydencji. Ale Kalifornijczycy są waleczni. Tyle że ta walka przypomina trochę kopanie się z koniem. Czytaj więcej w Polityce.