Oblicza się, choć to rachunek mocno niedokładny, że nielegalnie pracuje w Polsce około 300 tys. osób ze Wschodu, głównie z Ukrainy i Białorusi. Ale według innych szacunków ta liczba może sięgać nawet ponad 400 tys. A w sezonie letnim, w czasie prac polowych i zbiorów owoców, jest jeszcze większa. Tak wynika z porównania liczby wjazdów i wyjazdów z Polski. W ubiegłym roku nasze konsulaty na Ukrainie wydały ponad 635 tys. wiz. Najwięcej we Lwowie - ponad 306 tys., w Łucku - 142 tys. i w Kijowie - blisko 133 tys. Wiz z prawem do pracy wydano tylko 1769. Tymczasem Straż Graniczna odnotowała 5,7 mln przekroczeń granicy ukraińsko-polskiej, statystycznie na każdą wizę wjeżdżano ponad dziesięć razy. Wypada wątpić, że były to wyłącznie wyjazdy turystyczne. Konsulaty w Mińsku, Grodnie i Brześciu wydały ponad 291 tys. wiz; z prawem do pracy niewiele ponad dwieście. Sprzątam, lepię pierogi Pracujący w Polsce Ukraińcy bardzo starają się, żeby przebywać tu legalnie. Półroczna wiza turystyczna, a takie otrzymują najczęściej, upoważnia do pobytu przez trzy miesiące. Potem trzeba wrócić i wystąpić o nową, gdy ważność poprzedniej minie. Wiza z prawem do pracy uprawnia do pobytu przez rok. Sprzątające, zwłaszcza z zachodniej Ukrainy (w Polsce szukają zatrudnienia przede wszystkim mieszkańcy zachodniej Ukrainy i Białorusi) i zamieszkałe blisko granicy, przyjeżdżają co tydzień na tydzień. Albo co dwa tygodnie. W ten sposób godzą przepisy i pracę, przebywają w Polsce ustawowe 90 dni w każdym półroczu. Opiekunki do dzieci i osób starszych kursują wahadłowo: jedna wraca, a na jej miejsce, także na kwartał, przyjeżdża inna polecona: ciocia, siostra, kuzynka. Podobnie pracujący na czarno na budowach i przy remontach, w usługach: jedni polecają następnych, zwłaszcza gdy pracodawca zadowolony był z pracownika, a ten akceptował warunki i wynagrodzenie. My też kiedyś ćwiczyliśmy tę metodę, pracując na Zachodzie.