Tym nerwem jest naturalnie obecność katechetów w szkole publicznej opłacana z podatków. Kościół powrót nauki religii do szkół po 1989 r. uważał za oczywisty akt sprawiedliwości historycznej po latach szykan i represji za PRL. Podobnie musiał sądzić premier Mazowiecki, podejmując tę decyzję. Nie chodziło mu o głosy wyborców - Mazowiecki nie należał do tego pokolenia polityków, którzy kierują się przede wszystkim sondażami popularności - lecz chodziło mu o akt symboliczny, żeby Polacy poczuli, że rzeczywiście idzie nowa Polska. Pracowałem wtedy w Tygodniku Powszechnym i pamiętam dobrze dyskusje w redakcji i na łamach na temat powrotu religii do szkół. Wbrew pozorom zdania były mocno podzielone, mniej więcej fifty - fifty. TYgodnik wydrukował wtedy także wypowiedzi duchownych i zakonnic uważających, że system nauki religii przy kościołach dziala całkiem dobrze i lepiej go nie demontować, zaczynając jakby od nowa. Lepsze bywa wrogiem dobrego. W systemie wypracowanym za PRL wszystko było jasne: czujesz się wierzącym, masz okazję uczyć się i pogłębiać wiarę w swojej parafii. Kościół był bardzo niezadowolony z tych publikacji w Tygodniku. Uważałem wtedy, że więcej racji ma jednak Mazowiecki. Dziś widzę, że więcej racji mieli obrońcy ówczesnego status quo, czyli nauki religii przy kościołach. Ale nie ma mowy, by po tylu latach zmieniać system jeszcze raz. Zresztą kto by się odważył? - ponad 70 proc. Polaków życzy sobie nauki religii w szkołach państwowych. A przecież Polska szybko i radykalnie się zmienia, jakaś reforma w tej trudnej kwestii wydaje się bardzo potrzebna. Przybywa dzieci niewierzących lub należących do innych niż katolicka wspólnot wyznaniowych, mamy coraz więcej kontaktów z szerokim światem, w tym z innymi Kościołami i religiami. Aż się prosi, by wprowadzić przedmiot "wiedza o religiach". Wliczanie oceny z takiego przedmiotu do średniej i umieszczanie jej na świadectwach byłoby dużo mniej kontrowersyjne. Jest to jednak naturalnie marzenie ściętej głowy: taki przedmiot w przewidywalnej przyszłości nie powstanie, przede wszystkim z braku wykładowców i funduszy na ich opłacanie, ale przede wszystkim dlatego, że Kościół byłby przeciw. Minister Legutko musiał przegrać i przegrał. Ma swoją pierwszą lekcję praktycznej polityki. Rząd zapewnił, że decyzji Giertycha nie zmieni. Posunięcie Giertycha było zagrywką polityczną. I Giertych wiedział, co robi. Dziś jest na Jasnej Górze gościem milej widzianym niż Kaczyńscy - chyba tylko Marek Jurek może mu zagrozić pod tym względem. Atak biskupów na Legutkę był de facto aktem politycznym i choćby dlatego Legutki trzeba bronić ponad podziałami (choć równie ważnie jest, że ma rację merytorycznie). Episkopat już drugi raz od 15 sierpnia włącza się do bieżącej polityki polskiej. Co ciekawe, widać w tych interwencjach pewną nerwowość: na kogo postawić? Na PO czy na neoendeków i antyaborcjonistów Jurka czy może jednak na PiS? Ojciec dyrektor zaciera ręce. Takie zamieszanie służy jego interesom. Bardzo jestem ciekaw, czy w sprawie Rydzyka biskupi przemówią takim samym zgodnym chórem jak w sprawie nauki religii. Powinni, bo to też leży w ich interesie. PS. Torlin - nie wiem, czemu wpisy giną, autorzy blogów Polityki nie mają z tym nic wspólnego. Dana1- oby! Jaruta, Prosiak - dzięki! Dziękuję też za wpisy litewskie uzupełniające poprzedni temat. Co do Dawkinsa: polemistom radzę po prostu sięgnąć po książkę "Bóg nie jest urojeniem". Dopiero wtedy jakaś rozmowa jest możliwa.