Jedno jest pewne: Warszawa stała się oczkiem w głowie całej Unii. Kto żyw, prezydent Francji, premier Hiszpanii, szef Parlamentu Europejskiego przyjeżdżali przekonywać braci Kaczyńskich, żeby zrezygnowali z pierwiastka. Jeszcze pani Merkel, która kończy swoją prezydencję w Unii i chciała obecny szczyt (21-22 czerwca) zamknąć sukcesem, trzy godziny w cztery oczy przekonywała Jarosława Kaczyńskiego. Bez rezultatu. Ambicją pani Merkel jest wytyczenie Unii zakresu rokowań nad przyszłym traktatem. Rokowania mają być szybkie i efektywne. W sporze chodzi o to, czy system głosowania w Radzie Europejskiej - już uzgodniony i podpisany - wpisać na listę problemów do ponownego przedyskutowania (jak chce Warszawa), czy uznać sprawę za już załatwioną i nie poszerzać listy sporów (jak chce Berlin). Rada to szczyt - prezydentów i premierów 27 krajów albo ministrowie danych resortów, taki "rząd" Unii. Nawiasem mówiąc, rzadko się tam głosuje. Unii się spieszy: dość już paraliżu i impasu - mówią nasi partnerzy. Ale siła naszego głosu w Radzie to dla nas najważniejsze - odpowiadają polskie władze. Żeby wyjaśnić istotę sporu, trzeba chociaż w telegraficznym skrócie przypomnieć historię Unii od traktatu w Nicei w 2000 r. Załatwiono go w pośpiechu i dosłownie na kolanie: za najważniejsze ówczesna "15" uznała szybkie przyjęcie nowych państw, w tym Polski. A całą reformę Unii ograniczono tylko do "zmian instytucjonalnych" niezbędnych do tego rozszerzenia. Polsce - na zachętę przed akcesyjnym referendum - umyślnie dano tyle głosów co Hiszpanii (27), tylko dwa mniej niż pierwszej czwórce: Niemcom, Wielkiej Brytanii, Francji i Włochom, którzy wzajemnie pilnowali swoich parytetów (po 29). Częścią tamtego pakietu zgody była konkretna obietnica (deklaracja nr 23), że "Nicea" będzie zrewidowana, by Unię usprawnić. Zwołano Konwent dla opracowania nowego traktatu (nazwanego konstytucyjnym, choć jako żywo, aż tak wielkich zmian nie wprowadził), a potem konferencję międzyrządową i po trzech latach negocjacji wszystkie 27 rządów (Bułgaria i Rumunia w umowach akcesyjnych) podpisały traktat konstytucyjny. W nim z "ważenia głosów" w ogóle zrezygnowano. Uznano, że przy kolejnych falach rozszerzenia będzie to prowadzić do sporów, a nawet przesileń politycznych. Bo jest trudne i arbitralne. Stąd pomysł jasnych reguł podwójnej większości. Czytaj więcej w Polityce.