Lustracja w jeszcze większym niż dotąd stopniu zaczęła się rządzić własnymi prawami. Prócz funkcji politycznej czy etycznej pełni już rolę instrumentu nakręcania medialnej koniunktury, by nie rzec: show-biznesu. I tak już pewnie będzie. Na lustracyjnym rynku w cenę rosną teczki postaci nie odgrywających większej roli decyzyjnej czy opiniotwórczej, za to o znanym lub kojarzonym przez publiczność nazwisku. Stara lustracja była w tej mierze - żeby użyć słów prezesa IPN Janusza Kurtyki - mało efektywna. Po prostu za mało produkowała agentów jak na tak zachłanny i już rozbuchany rynek. Normą stały się dotyczące domniemanych agentów przecieki do mediów. Pochodzić mogą one, co najważniejsze, z instytucji państwowych, mających dostęp do materiałów byłych służb bezpieczeństwa - a więc z Instytutu Pamięci Narodowej albo z zajmujących się służbami struktur parlamentu, Kancelarii Prezydenta i rządu. Znamienne, że praktyka ta jest bezkarna i że niektóre redakcje bez cienia refleksji czy choćby komentarza wykorzystują przynoszone im na tacy rewelacje. Równocześnie prowadzone w IPN programy badawcze, miast służyć wyjaśnianiu mechanizmów działania totalitarnego państwa i jego bezpieki, wykorzystywane są często jedynie do poszukiwania i rozszyfrowywania potencjalnych agentów. Buszujący w teczkach Tylko w ostatnim miesiącu oskarżeni zostali: abp Stanisław Wielgus, nieżyjący już bp Jerzy Dąbrowski, lider SDPL Marek Borowski, a w minionym tygodniu popularny dziennikarz telewizyjny i autor książek historycznych Bogusław Wołoszański. O mało co nie zostałby też zlustrowany kolejny biskup, ale "Dziennik" wstrzymał kolportaż numeru z czołówkowym tekstem o emerytowanym hierarsze, który od 1961 r. miał być zarejestrowany jako tajny współpracownik SB o pseudonimie Teolog (w artykule znajdowało się jego nazwisko, funkcja i zdjęcie). Zresztą przemielenie nakładu nie pomogło: informacja, kto jest oskarżanym, i tak zaczęła krążyć publicznie.