Niemało pojawiających się w ostatnich tygodniach w Rosji wypowiedzi na temat genezy II wojny światowej niektórych oburza, innych irytuje lub po prostu śmieszy. Zwrócić jednak trzeba uwagę, iż autorami tych wystąpień nie byli historycy uchodzący tam za naukowe autorytety. Czytaj więcej w Polityce Zobacz również: Ziemowit Szczerek: Mogliśmy wygrać w 1939? 70. rocznica wybuchu II wojny światowej. RAPORT SPECJALNY Z drugiej strony także w Polsce dostrzegalna jest skłonność do upowszechniania i wręcz narzucania partnerom interpretacji z naukowego punktu widzenia ryzykownych lub jednostronnych. Zbyt często brakowało po obu stronach nie tylko pogłębionej wiedzy o dyskutowanych zagadnieniach, ale także woli analizowania poruszanych problemów w całej ich złożoności. Przyjrzyjmy się niektórym kwestiom, które w ostatnich dniach tak bardzo poruszały umysły. Zacząć wypada od sprawy najbardziej dziwacznej, jaką było określenie ministra spraw zagranicznych II Rzeczpospolitej na portalu rosyjskiego wywiadu mianem niemieckiego agenta. Może zastanawiać, skąd ten nonsens się wziął. Otóż oskarżenia te pojawiły się najpierw w... międzywojennej Polsce. Józef Beck i realizowana przez niego polityka była w kraju mocno niepopularna, a przez opozycyjnych polityków i publicystów zwalczana jako proniemiecka i antyfrancuska. Opinię, że Beck działa w gruncie rzeczy niezgodnie z polską racją stanu, podzielało wiele osobistości nieangażujących się bezpośrednio w politykę. Wystarczy sięgnąć po dzienniki Marii Dąbrowskiej, która w listopadzie 1934 r. pisała o "kanaliowatym Becku", a dwa lata później wręcz o "hitlerowskim fagasie Becku". Ministrowi zarzucano krótkowzroczność, ale tu i ówdzie pojawiały się również twierdzenia (gen. Władysław Sikorski, Wincenty Witos, gen. Józef Haller), jakoby szef polskiej dyplomacji był po prostu niemieckim agentem. Te pozbawione jakichkolwiek podstaw insynuacje powtarzane były po wojnie w stalinowskiej Polsce. Zwrot, jaki dokonał się w latach 1933/34 w skrajnie dotychczas napiętych stosunkach polsko-niemieckich, stanowił zaskoczenie tak duże, że za granicą dość powszechnie zaczęto zastanawiać się, w jaki sposób Warszawie udało się tego manewru dokonać. Nawet wiceminister spraw zagranicznych faszystowskich Włoch Fulvio Suvich mówił bez ogródek ambasadorowi Rzeczpospolitej o swych przypuszczeniach, iż Polska musiała coś dać Niemcom w zamian za odejście Berlina od żądań rewizji zachodniej granicy Rzeczpospolitej. Pojawiły się podejrzenia, że do oficjalnego tekstu polsko-niemieckiej deklaracji o nieagresji z 26 stycznia 1934 r. dołączono jakieś tajne porozumienie. Celowały w tym gazety francuskie, ale rzekomy tekst wymierzonego przeciwko ZSRR polsko-niemieckiego tajnego sojuszu pojawił się także w prasie szwajcarskiej. Załącznik, którego nie było Były to spekulacje bez pokrycia. Układowi z 26 stycznia 1934 r. żaden poufny załącznik nie towarzyszył. Umowa ta była zupełnie czym innym niż pakt Ribbentrop-Mołotow i towarzyszący mu tajny protokół. Nie może jednak dziwić, iż pogłoski o tajnym porozumieniu polsko-niemieckim były w Moskwie pilnie rejestrowane. Plotki te znalazły się w osławionym filmie "Sekrety tajnych protokołów" telewizji Rossija oraz w tak bardzo w Moskwie reklamowanym zbiorze dokumentów "Sekrety polskiej polityki", wydanym przez rosyjski wywiad pod redakcją gen. Lwa Sockowa. Zbiorze, dodajmy, ciekawym, chociaż niezawierającym rewelacji, a przy tym bardzo tendencyjnie dobranym, z licznymi wadami edytorskimi, opatrzonym przedmową, jakby żywcem przeniesioną z czasów breżniewowskich. Układ o nieagresji z Niemcami niezwykle wzmocnił międzynarodową pozycję Rzeczpospolitej, dawał Polsce odprężenie w relacjach z zachodnim sąsiadem i pozwalał odsunąć choćby na parę lat groźbę rewizji jej zachodniej granicy. Akt ten stanowił przy tym swoistą odpowiedź na politykę Paryża, coraz bardziej skłonnego do szukania porozumienia z Berlinem i coraz mniej liczącego się z żywotnymi interesami polskiego sojusznika. Niemniej utrzymanie przymierza z Francją miało pozostać fundamentem polskiej strategii. O ile jednak dla Piłsudskiego stanowić miał prowizorium na kilka lat, to po śmierci Marszałka Beck zaczął utwierdzać się w przekonaniu, że "linię 26 stycznia" będzie można kontynuować znacznie dłużej.