Gdybanologia ma to do siebie, że jej też nie da się zweryfikować. Kto wie, co by było, gdyby po drugiej wojnie światowej Polska znalazła się w gronie państw kapitalistycznych z gospodarką wolnorynkową. Gdyby dzięki wolnemu handlowi z państwami Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej poziom życia wzrósł tak bardzo, że przeciętnego Polaka stać by było na np. zakup mieszkania. Czy służby specjalne takiej kapitalistycznej Polski weryfikowałyby pogłoski o rzekomym złocie należącym do Niemców, które miało być schowane gdzieś na Ziemiach Odzyskanych? To są pytania, na które na gruncie naukowym nie da się postawić rozstrzygającej odpowiedzi. W każdym razie podczas gdy kapitalistyczna część Europy zachodniej rozwijała się efektywnie, dystans między nią a Polską wzrastał. Stąd też w kręgu służb specjalnych PRL pojawiła się nadzieja szybkiego wzbogacenia państwa polskiego poprzez zagarnięcia nieswoich skarbów, pozostawionych przez byłego okupanta. A o nich krążyły legendy, zresztą do dziś żywe. W dekadzie gierkowskich rządów rozgłos zyskały różne akcje poszukiwania zaginionych skarbów. Dwie chyba najsłynniejsze dotyczyły mitycznych zapasów niemieckiego złota jakoby wywiezionych z Wrocławia pod koniec wojny oraz poszukiwań Bursztynowej Komnaty z Kaliningradu, która rzekomo miała ocaleć w 1945 roku i zostać wywieziona gdzieś na terytorium PRL. Takich spraw było jednak więcej... "Kryptonim Złoto" W 1972 roku rozgłośnia Polskiego Radia we Wrocławiu wyemitowała reportaż "Kryptonim Złoto" przygotowany przez Dionizego Sidorskiego i Adama Wielowieyskiego. Jego głównym bohaterem był obywatel polski pochodzenia niemieckiego Herbert Klose. Był on jedynym znanym źródłem wiadomości na temat planowanego przez Niemców w pierwszym półroczu 1945 roku wywiezienia ładunku złota z Wrocławia poza miasto. Mało kto stawiał wtedy logicznie nasuwające się pytania, czy pod sam koniec wyniszczającej i kosztownej wojny Niemcy mieli jeszcze jakiekolwiek znaczące zapasy złota, czy też zostało ono wcześniej zużyte do transakcji handlowych. Naturalnie, reportaż z Herbertem Klosem został przygotowany w uzgodnieniu ze Służbą Bezpieczeństwa. Bezpieka liczyła, że po jego wyemitowaniu ujawnią się informatorzy, którzy zechcą przekazać kolejne wiadomości na temat tego, gdzie i kiedy zakopano ładunek złota. Liczono też zapewne, że przy takiej okazji zgłoszą się obywatele, którzy wiedzą cokolwiek o innego rodzaju skarbach, skrytkach czy kosztownościach ukrytych przez Niemców gdziekolwiek. Zostawmy na boku sprawę śląskiego złota i Herberta Klosego, a skupmy się na wątku pobocznym. Pokłosiem reportażu wrocławskich radiowców był między innymi anonimowy kontakt telefoniczny ze strony mieszkańca jednej ze wsi koło Sycowa, czyli miasta położonego w pobliżu linii kolejowej z Oleśnicy do Kępna. Człowiek ten zadzwonił do redaktora Dionizego Sidorskiego, przekazując szereg informacji. O sprawie wiemy dzięki pismu, jakie 2 lutego 1973 roku skierowane zostało do Naczelnika Wydziału II Służby Bezpieczeństwa KWMO we Wrocławiu. Podpisał je I zastępca Komendanta Powiatowego MO d.s. Służby Bezpieczeństwa w Sycowie kpt. Eugeniusz Król, a opracował por. Władysław Kowalski. Dokument znajduje się od pewnego czasu w zbiorach Instytutu Pamięci Narodowej we Wrocławiu. Niestety, w teczce, do której go przydzielono, brak jest informacji co do dalszych losów sprawy. Na pierwszej stronie pisma wysłanego przez I zastępcę Komendanta Powiatowego MO z Sycowa umieszczony został odręczny dopisek [dokumenty w pisowni oryginalnej - przyp. red]: "Redaktor Sidorski poinformował, że w wyniku opublikowanej audycji w PR Wrocław otrzymali telefon anonimowy, zaś rozmówca prosił o osobiste skontaktowanie się z nim w Stradomiu nr 6 pow. Syców, gdyż ma interesujące informacje do przekazania. W związku z tym telefonicznie zleciłem tow. Kowalskiemu o sprawdzenie osoby [...]". Zanim przejdziemy do treści pisma, zatrzymajmy się na chwilę przy tym dopisku i spróbujmy usytuować w terenie, z jakiej wioski dzwonił informator Sidorskiego. Powiatu sycowskiego już nie ma na mapie Polski, został zlikwidowany w 1975 roku w ramach reformy podziału administracyjnego. Wzmiankowana wieś to Stradomia Wierzchnia, leżąca teraz w powiecie oleśnickim, w gminie Syców. Wysłane z sycowskiej komendy Milicji Obywatelskiej pismo zaczyna się następująco: "W dniu 1.02.1973 r. przeprowadziłem rozmowę z ob. Kołecki Stanisław, s. Józefa i Anny Kobiela, ur. 2.01.1923 Krzepice pow. Wieluń, rolnik (...) [ze względu na dokładne dane osobowe i adresowe redakcja "Odkrywcy" podjęła decyzję o usunięciu tego fragmentu tekstu]. Pretekstem rozmowy było dotarcie rozmówcy do mego ojca również zam. w Stradomi i poinformowanie go, że chce ze mną rozmawiać. Na moje oświadczenie stwierdził, że już w tej sprawie dzwonił telefonicznie do Polskiego Radia oraz wysłał pismo do konsula radzieckiego, lecz dotychczas nikt do niego się nie zgłosił". W tym miejscu umieszczony został kolejny dopisek ręczny o treści: "konsulat go prosił do siebie", po którym czytamy: "Następnie podał mi niżej wymienione przykłady, których nie był świadkiem, lecz słyszał od rzekomych świadków, których nazwiska lub opis przytaczam. 1. W roku 1947 będąc we wiosce Leliwa pow. Sieradz koło domu Majewskiego w towarzystwie: Majewski Aleksander zam. Góra K/Leliwy, Ślązak Antoni obecnie nie żyje oraz Aleksandrowicz zam. Huta pow. Sieradz lat około 60 był świadkiem następującego opowiadania przez ob. Aleksandrowicza: W roku 1945, wracając wraz ze znajomymi z Wrocławia w kierunku Oleśnicy pieszo po torach, w bliżej nieokreślonym miejscu koło lasu spotkali wagon towarowy na torach. Z ciekawości usiłowali otworzyć drzwi i zobaczyć jaka jest zawartość wagonu. W czasie usiłowania otwarcia drzwi z wagonu tegoż padł strzał więc wraz z towarzyszem podróży schowali się pod wagon. Ponieważ będąc pod wagonem prowadzili rozmowę w języki polskim z wagonu wyszedł żołnierz polski z ranną głową, oświadczając, że wieźli złoto z Berlina do Warszawy lecz zostali ostrzelani i pozostali żołnierze zginęli. Aleksandrowicz i jego kompan założyli opatrunek wspomnianemu żołnierzowi i dowiedzieli się od niego, że zostali ostrzelani przez żołnierzy radzieckich. W czasie ich rozmowy w pobliżu wagonu przejeżdżał mężczyzna wozem zaprzężonym w krowy, którego zaangażowali do rozładunku zawartości wagonu tzn. złota, platyny i innych. Całość zawartości oprócz ostatniego wozu złożyli w pobliżu znajdujących się stawów do okopów, które zamaskował żołnierz a ostatni transport, z uwagi na załamanie się wozu, złożyli koło pojedynczo spalonego budynku do dołu po ziemniakach. Po zamaskowaniu całości wóz i krowy oddali właścicielowi, a sami wraz z żołnierzem udali się do Namysłowa gdzie Aleksandrowicz i jego znajomi poszli w swoją stronę, a żołnierz w swoją". Tutaj opowieść się kończy, jest jeszcze kolejny dopisek ręczny o treści: "Aleksandrowicz zaraz po wojnie wybudował nowe zabudowania, a ludzie mówili, że przywiózł złoto". Transport złota Dzięki współczesnej technice, w tym za sprawą łatwo dostępnych w internecie map, można bardzo szybko wskazać opisywane miejsce. Z Wrocławia w stronę Oleśnicy prowadzi tylko jedna linia kolejowa. W obecnej nomenklaturze jest to linia kolejowa nr 143 odgałęziająca się od Magistrali Węglowej w Kaletach koło Tarnowskich Gór i prowadząca przez Lubliniec, Olesno, Kluczbork do stacji Wrocław Mikołajów. Podczas drugiej wojny światowej była to linia dwutorowa niezelektryfikowana. Pomiędzy Wrocławiem a Oleśnicą rzeczywiście linia ta przechodzi przez las, a w jednym miejscu nawet pomiędzy stawami. Są to Staw Borowski, leżący po południowej stronie torów, i Staw Kolejowy po stronie północnej. Są tam jeszcze i dwa inne stawy. Wszystkie one mają późnośredniowieczny rodowód. Miejsce to znajduje się kilkaset metrów na zachód od stacji kolejowej Borowa Oleśnicka, czyli na szlaku w kierunku przystanku kolejowego Długołęka. W tamtym czasie oczywiście obowiązywały inne nazwy: obecna Borowa Oleśnicka to był Bohrau, a od sierpnia 1945 roku przez kolejne dwa lata - Borów Oleśnicki. Oglądając mapę tamtego miejsca, widzimy, że w pobliże stawów od strony centrum Borowej można dojechać ul. Kasztanową, która dochodzi w pobliże torów kolejowych. Do tego momentu analiza opowieści wygląda interesująco. Reszta stoi pod znakiem zapytania. Wczytując się w treść pisma, można zadać pytanie: czy był sens przewozić transport złota z Berlina do Warszawy trasą okrężną przez Wrocław i Oleśnicę? Przecież najprostszy możliwy szlak kolejowy łączący te stolice prowadzi zupełnie gdzie indziej, przez Brandenburgię i Wielkopolskę, czyli przez Słubice i Poznań. A może pociąg nie jechał z Berlina, tylko z innego miejsca? Pamiętajmy, że wymieniony w piśmie z nazwiska pan Aleksandrowicz miał o zdarzeniu mówić w 1945 roku, a więc ponad ćwierć wieku przed tym, jak autor całego zamieszania, czyli Stanisław Kołecki, opowiedział o wszystkim milicjantowi. Kołecki miał prawo w 1973 roku zwyczajnie pozapominać różne szczegóły. Jakoś trudno też sobie wyobrazić czerwonoarmistów, którzy w spalonym Berlinie pozwalają żołnierzom polskim załadować niemieckie złoto, by ci wywieźli je do swojej stolicy, a nie do Moskwy. Druga rzecz budząca wątpliwość. Kompani wędrujący torowiskiem z Wrocławia do Oleśnicy mieli się natknąć na wagon, a nie na pociąg. Co się stało z lokomotywą, która go ciągnęła? Odjechała tak sobie, zostawiając złoty ładunek na pastwę losu? Wagon miał zostać ostrzelany przez żołnierzy armii radzieckiej. Czyżby Sowieci później zatrzymali skład, odczepili lokomotywę i, nie sprawdzając zawartości wagonu towarowego, pojechali, ot tak sobie, ze zdobycznym parowozem? Spójrzmy też krytycznie na przeładunek złota i platyny z wagonu na wóz ciągnięty przez krowy, czyli mówiąc po polsku - na furmankę. Można się założyć o całe złoto Wrocławia, że była ona wykonana z drewna, czyli miała niewielką wytrzymałość i nie nadawała się do transportowania metali ciężkich. Litr platyny waży ponad 21 kilogramów, a złota - więcej niż 19 kilogramów. Wyobraźmy sobie dwudziestolitrowy worek z ziemią ogrodową, sprzedawany w sklepach ogrodniczych. Gdyby napełnić go złotem, ważyłby 386 kilogramów. Ile takich worków potrzeba, żeby strzeliły ośki w furmance, a wóz rozsypał się na części? Z opowieści można wywnioskować, że furmanką zrobiono kilka rundek od wagonu do okopów i dopiero za ostatnim razem wóz się załamał pod ciężarem ładunku. Jak długo musiała trwać cała operacja, tego nie wiemy. Możliwości są różne. W wagonie mogły znajdować się małe skrzynki, wręcz szkatułki, które przewożono na raty kilkanaście razy. Trudno bowiem wyobrazić sobie, żeby pan Aleksandrowicz wraz z kolegami przenosili z wagonu na furmankę wielgachne skrzynie ważące ponad tonę. A może było inaczej? Może w pustym wagonie hulał wiatr i tylko pod ścianą stały trzy albo cztery skrzynki, w których tylko na dnie leżało trochę pierścionków, naszyjników i sztabek złota? No właśnie, wchodzimy w sferę wspomnianej na początku tekstu gdybanologi... Trochę zdumiewający jest też finał opowieści. Oto cała ekipa, czyli polski żołnierz o nieustalonych do dziś personaliach, pan Aleksandrowicz ze swoimi kolegami i właściciel furmanki kończą ukrywanie złota w okopach i w dole po ziemniakach, po czym - jak gdyby nigdy nic - każdy idzie sobie w swoją stronę. Ot tak po prostu, jak gdyby przed chwilą uczestniczyli w zakopaniu cebulek tulipanów, które mają wykiełkować na wiosnę. Dziwne, prawda? A może wcale nie? Może był to kolejny mylny trop w latach gierkowskich, kiedy to władze komunistyczne próbowały szukać gdzie się da niemieckiego złota? Na koniec trzeba przyznać, że ekipa Edwarda Gierka odniosła na tym polu pewne osiągnięcia. Chociażby takie, że w 1977 roku do ojczyzny wróciło złoto znajdujące się za czasów Trzeciej Rzeszy w depozycie banku Wolnego Miasta Gdańsk. Polsce zwrócono dwa i pół tony złota, z czego tylko drobna część trafiła do Gdańska. Tomasz Rzeczycki Pisarz i satyryk. Dawniej członek kabaretu radiowego Zespół Adwokacki Dyskrecja. Z zamiłowania historyk, badający losy podziemnych tras turystycznych Polski oraz powojenne dzieje zagospodarowania turystycznego polskiej części Sudetów.