Dziury w ziemi
Późny jesienny świt odsłonił obraz nocnej tragedii. Jedna z najbogatszych miejscowości Wielkopolski praktycznie przestała istnieć.
W tamtą październikową noc Bronisława Szczechowskiego obudził dziwny szmer. Przez chwilę wydawało mu się, że o ściany budynku uderza grad. Grad w końcu października? Zaniepokojony obudził żonę i zięcia. W trójkę wyszli przed dom i... osłupieli. Na środku ulicy tworzył się lej. Po chwili zatrzeszczały ściany solidnego budynku, na jego murach pojawiły się pierwsze rysy. Rozbudzeni mieszkańcy w pośpiechu zaczęli wynosić dobytek - meble, telewizory, co cenniejsze przedmioty gospodarstwa domowego, a nawet rodzinne pamiątki. Nie zdążyli wynieść wszystkiego...
Był piątek, 28 października 1977 roku. Prawie trzy miesiące po zalaniu podziemnych wyrobisk Kopalni Soli imienia Tadeusza Kościuszki w Wapnie w ówczesnym województwie pilskim groźny żywioł zaczął niszczyć tę miejscowość.
Jeszcze przez kilka godzin budynek, w którym mieszkali Szczechowscy, opierał się sile tego żywiołu. Natomiast drzewa, które przed nim rosły, zniknęły z powierzchni ziemi błyskawicznie. Ot, przed chwilą były i już ich nie ma. Rozrastający się z sekundy na sekundę lej, w którym wirujący piasek wsysał wszystko, co stanęło mu na drodze, stanowił groźne niebezpieczeństwo także i dla ludzi. Z tej pułapki nie byłoby już wyjścia. Cud, że nikt nie zginął.
Głębinowa Kopalnia Soli w Wapnie była jedną z dwóch w Wielkopolsce, w której wydobywano sól w jej najszlachetniejszej, bo kamiennej postaci. W latach 1967-1975 roczna jej produkcja przekraczała tu 400 000 ton. Trafiała zarówno na krajowe rynki, jak i zagraniczne. Eksportowano ją nie tylko do Czechosłowacji i na Węgry, czyli do tak zwanych państw socjalistycznych, ale także sprzedawano za twardą walutę, co w tamtych czasach miało ważne znaczenie gospodarcze. Sól z Wapna kupowano bowiem w Szwecji, Finlandii, Norwegii, Wielkiej Brytanii, Danii, a nawet w Gwinei i Nigerii.
Kopalnia dawała nie tylko dobrze płatną pracę, ale była także ważnym inwestorem społecznym. Zbudowała osiedle mieszkaniowe dla pracowników i ich rodzin oraz niektóre obiekty użyteczności publicznej, jak choćby Dom Górnika, a samo Wapno, chociaż formalnie było wioską, z wyglądu przypominało miasteczko.
- Mieliśmy tutaj świetnie zaopatrzone sklepy, uroczyste Barbórki, co sobotę zabawy, wizyty artystów ze stolicy, a nawet pozwolili w kopalni na dole zbudować małą kapliczkę i odprawiać tam msze - najlepsze lata Wapna wspominał Stefan Górecki. Był on jednym z tych górników, którzy 4 sierpnia 1977 roku zjechali na ostatnią szychtę. W termosie Górecki miał herbatę, a w kieszeniach owinięte w szary papier kanapki.
Na początku sierpnia do podziemnych wyrobisk "Kościuszki" wdarła się woda. I to w ilościach dotychczas tutaj niespotykanych, ponieważ groźne przecieki zdarzały się wcześniej. Woda pojawiła się prawie rok przed tamtym sierpniem w nieczynnych od lat wyrobiskach poziomu trzeciego. Sól wydobywano wtedy z ogromnych komór zlokalizowanych znacznie niżej, na poziomie dziewiątym. Po kilkumiesięcznej, wytężonej akcji ratowniczej z udziałem fachowców z Wojskowej Akademii Technicznej, przecieki udało się w czerwcu 1977 roku zatamować, ale radość, jaka zapanowała w kopalni, była przedwczesna. Jak bowiem miało się wkrótce okazać, trwała już wtedy agonia "Kościuszki".
W sierpniu woda pojawiła się ponownie. Starzy, doświadczeni górnicy nie mieli już wówczas wątpliwości. Natura wydała wyrok na kopalnię. Już nie walczono z wodą, której żadna siła ludzka nie była w stanie zatrzymać, ale z czasem, aby o dzień, a nawet kilka godzin opóźnić to, co nieuchronne, czyli całkowite zalanie wyrobisk podziemnych. W tym czasie wywożono na powierzchnię co cenniejszy sprzęt górniczy.
Według różnych źródeł, czwartego lub piątego sierpnia 1977 roku ostatni górnicy wyjechali na powierzchnię. Od tego czasu w podziemiach kopalni już nikogo nie było. Niepodzielnie panuje tam do dziś woda.
Aby zrozumieć przyczyny tego, co niespełna trzy miesiące później wydarzyło się w samym Wapnie, niezbędne jest krótkie wyjaśnienie. Otóż woda, która zalała podziemne wyrobiska kopalni, musiała skądś wypłynąć. Stamtąd przeto, skąd odpłynęła, pod ziemią utworzyły się puste miejsca. I to one zagrażały wiosce. Aby nieco ograniczyć skutki nieuchronnej katastrofy, w błyskawicznym tempie zbudowano kilkukilometrowej długości rurociąg, którym do podziemi kopalni wpompowywano wodę z niedalekiego jeziora. Nie na wiele to się zdało.
Na pierwsze znaki zbliżającej się katastrofy nie trzeba było zresztą długo czekać. Bezpośrednio po zalaniu kopalni w kilku miejscach zapadła się ziemia, między innymi tuż obok budynku urzędu gminy, a także na terenie, gdzie stały garaże, które rozsypały się w gruzy. Zarysowały się również mury kilku bloków mieszkalnych, między innymi w co dopiero oddanym do użytku, do którego nie wszyscy lokatorzy zdążyli się wprowadzić.
Podjęto zatem decyzję o ewakuacji mieszkańców z domów stojących w strefie zagrożenia. Nie był to w końcu obszar duży, ale gęsto zabudowany. Nie bez scysji i oporów ze strony zainteresowanych do innych miejscowości wywieziono ponad pięćset osób. Na pewno nie było im łatwo opuszczać rodzinne najczęściej strony.
Tymczasem mijały dni i tygodnie, a w Wapnie nic się nie działo. Ewakuowani coraz natarczywiej żądali powrotu na "stare śmiecie", ale władze nie pozwalały. I - jak się miało okazać - słusznie.
Katastrofa wydarzyła się dopiero w końcu października. Tym razem w centrum wioski. Na długości około stu metrów ziemia obniżyła się o osiem metrów. Ewakuowano kolejnych tysiąc osób. Trafili oni między innymi do Piły, Trzcianki, Wągrowca i Złotowa.
Jeszcze w styczniu 1978 roku żywioł przypomniał o sobie. Dom przy ówczesnej ulicy Obrońców Stalingradu, który w październiku ucierpiał najbardziej, w ogóle przestał istnieć. Sąsiedni, który z październikowej katastrofy wyszedł popękany, zapadł się po dach.
Gdyby do takiej, jak w 1977 roku katastrofy doszło - dajmy na to - czterdzieści lat później, do Wapna przyjechałyby satelitarne wozy transmisyjne TVN, Polsatu i Telewizji Polskiej, w wiosce pojawiłyby się setki dziennikarzy, a najświeższe informacje z frontu walki o tę górniczą miejscowość przez 24 godziny na dobę można byłoby znaleźć na żółtych lub czerwonych paskach na dole ekranów telewizorów. Tymczasem w 1977 roku na temat katastrofy w Wapnie w mediach panowała cisza. Milczały telewizyjne programy informacyjne i publicystyczne, milczały radio i prasa, a jeden propagandowy artykuł, inspirowany przez Komitet Wojewódzki PZPR w Pile, ukazał się na łamach wydawanej w Poznaniu partyjnej "Gazety Zachodniej".
Z tej zmowy milczenia wyłamał się tylko liberalny tygodnik gdański "Czas", kolportowany w całym kraju. Zamieszczony w piątym numerze tygodnika z 1978 roku reportaż Edmunda Szczesiaka "Zamknięte miasto", ilustrowany zdjęciami Stanisława Ossowskiego, uczciwie przedstawiał walkę z żywiołem i to, co wyrządził on tej miejscowości. Nie udało mi się ustalić, dlaczego gdański Urząd Kontroli Publikacji i Widowisk, który zatwierdzał do druku poszczególne numery "Czasu", zgodził się na publikację artykułu o katastrofie w Wapnie. Czy był to tylko błąd cenzury, czy może skutek jakiejś gry partyjnych liberałów z dogmatykami?
Do tych ostatnich zaliczali się I sekretarz Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Pile Alfred Kowalski i wojewoda Andrzej Śliwiński, którzy w latach 1975-1980 zrobili wiele, by obraz województwa pilskiego przedstawiać w mediach tylko w jasnych barwach. Pilskie miało być rajem na ziemi. Gigantyczna katastrofa górnicza w Wapnie obraz ów zakłóciła.
Edmund Szczesiak przebywał w Wapnie pod koniec grudnia 1977 roku, a więc dwa miesiące po październikowej katastrofie. Na łamach "Czasu" pisał: "Chodzimy po zagrożonym terenie i oglądamy zniszczenia. Kapral milicji, przydany nam za przewodnika, prowadzi najpierw na stację kolejową. Zaraz za dworcem tory przegradza płot. Za nim widok niesamowity. Olbrzymie zapadlisko. Na długości około stu metrów ziemia obniżyła się o osiem metrów. Kiedyś płaska jak stół, teraz utworzyła głęboką nieckę. Tory powyginane, podkłady wypiętrzone, semafory pochylone, teren popękany, jak po trzęsieniu ziemi. Tory biegną skrajem osady, złożonej z dużych wielorodzinnych budynków. Idziemy ulicą prowadzącą do centrum Wapna. Po obu stronach domy, a każdy nosi ślady zniszczeń. Popękane mury, dachy. Rysy i szerokie szczeliny. Na ulicy Obrońców Stalingradu ogromny dół na samej jezdni, przy nim budynek i frontowa ściana w gruzach, dach ugięty".
Gdy pierwszych mieszkańców wioski ewakuowano do Piły i innych miast województwa, rozpoczął się masowy spisek przeciwko mediom - tak czterdzieści lat później wspominali najstarsi mieszkańcy Wapna, co świadczy, że wrogość przedstawicieli władz wobec dziennikarzy była wówczas widoczna dla zwykłych zjadaczy chleba. A jednak Edmunda Szczesiaka nie wyrzucono z Wapna. Dano mu nawet kaprala milicji za przewodnika, który zapewne złożył później raport - raczej ustny niż pisemny - o poczynaniach dziennikarza. Dziennikarza, który zresztą wkrótce wrócił do Wapna...
Kilka tygodni po publikacji reportażu "Zamknięte miasto", gdański "Czas" w artykule "Dramatu ciąg dalszy" opisał skutki styczniowych w 1978 roku spustoszeń w Wapnie. Oprócz wspomnianych wyżej domów przy ulicy Obrońców Stalingradu, z których jeden pochłonęła ziemia, a drugi zapadł się po dach, "wiele budynków przechyliło się, szczeliny w murach powiększyły się. Ulica obniżyła się o siedem metrów. Tory kolejowe o dalsze trzy. W ziemi powstały szczeliny o szerokości jednego metra, ciągnące się na odległość ponad jednego kilometra. Powstały urwiska o głębokości trzech, pięciu metrów" - czytamy w "Czasie".
Publikacje Szczesiaka w "Czasie" świadczą chyba tylko o jednym. Kowalski i Śliwiński nie byli tak mocni, jak się wydawało nam, dziennikarzom w Poznaniu. Nam, ponieważ byłem wówczas dziennikarzem "Expressu Poznańskiego" i jednocześnie członkiem-założycielem Klubu Publicystów Górniczych Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Dobrze zatem pamiętam, że o Wapnie po prostu nie wolno było pisać. Towarzysze z Piły mogli - wykorzystując raczej partyjne polecenia niż formalne zapisy cenzorskie - nakazać milczenie o katastrofie w Wapnie lokalnym mediom w Poznaniu i Pile, ale nie tym z Polski, których redaktorzy naczelni uparli się, by temat ten poruszyć.
Od katastrofy minęło pięć lat. Z życia publicznego Polski zniknęli wspomniani wyżej Kowalski i Śliwiński. W grudniu 1982 roku, gdy na znowu czynnej stacji kolejowej wysiadłem z pociągu, nikt nie bronił dziennikarzom wstępu do Wapna, a raczej tego, co z wioski pozostało. Kilkanaście dni później w reportażu "Powrót do górniczej profesji", zamieszczonym w "Głosie Wielkopolskim" 30 grudnia 1982 roku, pisałem między innymi:
"W Komitecie Gminnym PZPR oglądam zdjęcia. Jeszcze dziś wieje z nich grozą. Widzę popękane lub wręcz rozwalone budynki, pochylone semafory wśród torów kolejowych zwiniętych niemal w harmonijkę, rozległe zapadliska na jezdniach ulic i placach czy w ogrodach.
Po październikowej [w 1977 roku - przyp. L. A.] katastrofie zniszczone centrum Wapna ogrodzono zasiekami z drutu kolczastego, pojawiły się patrole milicji z psami, przepustki, objazdy...
- Przygnębiające widoki - na te wspomnienia wzdryga się jeszcze dziś Zygmunt Kubasik, I sekretarz Komitetu Gminnego.
W Wapnie przed katastrofą mieszkało około 2500 osób, ewakuowano 1503, w sumie 377 rodzin. Ci, co pozostali, mieszkali na peryferiach osady, a więc poza terenem szkód górniczych. Ale i oni nie mieli łatwego życia. Urząd Gminy przeniesiono do niedalekiej Srebrnej Góry, pocztę do szkoły, a w szkole nie miał kto uczyć, ponieważ większość nauczycieli ewakuowano. Sklepy były zamknięte, przedszkole zlikwidowane, a pociągi nie kursowały.
Tegorocznego lata [czyli w 1982 roku - przyp. L. A.] przyjechał do Wapna jeden z pracowników przedsiębiorstwa ze Śląska, zajmującego się konserwacją i remontami szybów kopalnianych. Bywał tutaj wielokrotnie w czasach, kiedy w »Kościuszce« normalnie jeszcze fedrowano sól. Po sześciu latach nieobecności nie mógł poznać Wapna. Błądził po ulicach osady, szukając znanych mu dobrze miejsc, których już nie ma.
Nieopodal dworca kolejowego w Wapnie, czynnego ponownie od dwóch lat, stoi kilka wielorodzinnych bloków mieszkalnych. Zabite deskami drzwi oraz okna na parterach i od piwnic, popękane tu i ówdzie mury, resztki anten telewizyjnych - to wszystko, co pozostało po katastrofie w kopalni i osadzie. Zniszczone budynki wysadzono w powietrze lub rozebrano, gruzy już dawno usunięto, zasypano i wyrównano zapadliny, położono nowe dywaniki asfaltowe na jezdniach i chodnikach".
W reportażu z końca 1982 roku cytowałem też wypowiedź naczelnika (odpowiednika dzisiejszego wójta) Wapna, Jana Kolińskiego. Informował on mnie o kolejnych placówkach użyteczności publicznej, które wznowiły działalność. Jako ciekawostkę warto podać, że pierwszą placówką kulturalną otwartą po katastrofie było kino.
Pisałem również, że załoga "Kościuszki" chciałaby w Wapnie wrócić do profesji górniczej. Wówczas planowano uruchomić eksploatację gipsu, którego bogate złoża zalegają nad wysadem solnym już na głębokości 8-10 metrów. Nic jednak z tego nie wyszło.
Ewakuowanych z Wapna nie witano w Pile i innych miastach województwa pilskiego otwartymi ramionami. Dla miejscowych byli wrogami, których kwaterowano w nowych mieszkaniach. W tych, na które oni czekali latami. I gdy mieli się już wprowadzać do wymarzonego "M", wyprzedzali ich obcy. Ale także mieszkańcy Wapna nie potrafili zaadaptować się w nowych miejscach wśród nieprzychylnych im często ludzi. Cierpieli, zwłaszcza starsi. Dopadały ich depresje i zawały.
W grudniu 1982 roku zastępca dyrektora do spraw technicznych Kopalni Soli i Zakładów Remontowych imienia Tadeusza Kościuszki (taką nazwę nosiła wówczas zatopiona kopalnia) inżynier Zdzisław Konka, po pokazaniu mi zabetonowanego otworu jednego z dwóch szybów, powiedział:
- Wyrok na kopalnię wydała natura, ale pomogli jej w tym nasi poprzednicy poprzez poważne uchybienia w sztuce górniczej. Ale my jesteśmy mądrzejsi nie tylko po doświadczeniach sprzed pięciu lat. Nauka górnicza poszła po prostu daleko naprzód. Dzisiaj byśmy inaczej fedrowali.
Albo - dodam - w ogóle nie fedrowali na poziomie trzecim kopalni. Już w latach międzywojennych wstrzymano eksploatację złoża na tym poziomie (na głębokości 230 metrów), obawiając się, że ochronna półka solna, czyli cienka warstwa izolacyjna, oddzielająca złoże od wód w utworach nadkładu, nie wytrzyma naporu i zaleje kopalnię. W Polsce Ludowej kierownictwo kopalni, pod presją ambitnych planów produkcyjnych, podjęło ryzyko eksploatacji poziomu trzeciego. Do czego to doprowadziło, już wiemy.
Budynki kopalni stoją do dziś. Opuszczone i zdewastowane przypominają o lepszych dla Wapna czasach. W samej wiosce nie znalazłem natomiast śladów katastrofy z 1977 roku, chociaż w lipcu 2018 roku całe Wapno przejechałem samochodem wzdłuż i wszerz.
Ale o tamtych dniach grozy, gdy ginęło Wapno, pamiętają ci, którzy tu wtedy mieszkali. "Niedawno w ziemi znowu pojawiły się pęknięcia i ludzie znowu zaczęli się bać wielkiej wody" - napisała Ola Miedziejko, autorka zamieszczonego w internecie artykułu o najnowszych dziejach tej jeszcze niedawno górniczej miejscowości. I zacytowała Zbigniewa Grabowskiego, jednego z tych, który kiedyś dał się wywieźć z Wapna, ale po półtora roku do niego powrócił: "Wiem, że robi się u nas odwierty, by to zbadać. Wiem też, że do jednej z dziur musiano wlać 26 ton cementu, żeby ją 'zamknąć'. A czy się boję? Czego? Ja się stąd, tak czy siak, nie wyprowadzę. Mnie jest raczej przykro, że tak skończyła się historia kopalni w Wapnie. Bo przecież, według szacunków biegłych, kopalnia mogła działać jeszcze kilkadziesiąt lat, na tyle starczyłoby naszego złoża soli...".
Leszek Adamczewski - poznański dziennikarz i pisarz. Jeden z najstarszych i jednocześnie jeden z najstarszych wiekiem (70 lat!) współpracowników "Odkrywcy". Autor prawie trzydziestu książek. Niedawno do księgarń trafiła jego kolejna książka "W królestwie Hansa Franka. Sensacje z Generalnego Gubernatorstwa".