- To nieprawda, że w czasie akcji nie było żadnego zagrożenia, talibowie byli cały czas w okolicy - podkreśla w "Gazecie Wyborczej" żołnierz. 16 sierpnia 2007 r. pociski moździerzowe wystrzelone przez polskich żołnierzy zabiły w afgańskiej wiosce czwórkę kobiet i dwójkę małych dzieci. Potem zmarły jeszcze dwie osoby, kilka innych zostało kalekami. Armia udobruchała starszyznę wioski owcami, budową studni i leczeniem rannych kobiet w polskich szpitalach - przypomina "Gazeta Wyborcza". Trzy miesiące później żandarmeria wojskowa zatrzymała w Polsce siedmiu komandosów z bielskiego 18. Batalionu Desantowo- Szturmowego. Prokuratura, która zarzuciła im zbrodnie wojenne, twierdzi, że z premedytacją strzelali do bezbronnych, gwałcąc konwencję haską i genewską. Grozi im dożywocie. Zarzuty prokuratura tłumaczy m.in. tym, że nikt nie strzelał do żołnierzy z wioski. A aresztowani komandosi przyznali się, że kiedy kilka ich pocisków spadło na Nangar Khel, wymyślili sobie ostrzał z wioski, bo bali się, że zostaną odesłani z misji do kraju. Ale jak się dowiedziała "GW", w utajnionym do tej pory przez prokuraturę śledztwie są m.in. zeznania świadków mówiące o tym, że Polacy byli jednak zagrożeni przez talibów. Gazeta dotarła do jednego z nich. To żołnierz 18. Batalionu Desantowo-Szturmowego z Bielska-Białej. Opowiada, jak w dniu tragedii był w oddziale, który jako pierwszy przyjechał w okolicę Nangar Khel wezwany na pomoc zaatakowanym Amerykanom. Żołnierz opowiada, że wtedy zostali ostrzelani z broni maszynowej i granatników. Napastnicy uszkodzili jeden z rosomaków (transporterów, którym jeżdżą żołnierze). Polacy - według rozmówcy "GW" - odparli atak. W okolicy były jednak stanowiska ogniowe talibów, z których ostrzelano wcześniej Amerykanów. Dlatego wezwali jeszcze jeden pluton na odsiecz. To właśnie była Delta z Wazi Kwa - oddział komandosów, którzy dziś są podejrzani o zbrodnie wojenne.