Sześciu z Delty i ich przełożony, oficer, jest już aresztowanych. Zarzut - umyślne zabicie sześciu cywilów, zbrodnia wojenna. Prokuratura utajniła jednak dowody ich winy. W sobotę, w konspiracji, dziennikarze "Wyborczej" spotkali się z kilkoma żołnierzami Delty. Opowiedzieli oni swoją wersję wydarzeń. Przyznają się do mataczenia w sprawie, ale zaprzeczają, by ich koledzy świadomie strzelali do cywilów. - Dostaliśmy rozkaz ochraniać dwa patrole z uszkodzonymi wozami, które wcześniej wjechały na miny, opowiadają. - Dowódca powiedział: zostajecie tam na noc, na miejscu trzeba urządzić demonstrację siły. Pojedzie moździerz, ma ostrzelać punkty obserwacyjne talibów. Żeby ich stamtąd wykurzyć, żeby nie obserwowali obozowiska i nie mogli zaplanować kolejnego ataku. Tak się robi zawsze, to rutynowa czynność. I u nas, i u Amerykanów. Punkt obserwacyjny talibów był jakiś kilometr za wioską. Kilkanaście pocisków trafiło w cel. Ale ostatnia seria, cztery strzały, padła na osadę. Może ktoś nie sprawdził parametrów strzału, może założył zły ładunek miotający, może ten ładunek był uszkodzony? Po tej serii natychmiast wstrzymano ogień. Zapytani, dlaczego kłamali, odpowiadają: - Chłopaki bali się, że ich z wojska wyrzucą albo wcześniej odeślą z misji. Ale przecież nikt specjalnie do tej wioski nie strzelał. Ktoś podrzucił pomysł, że z wioski szedł ostrzał, dlatego musieliśmy odpowiedzieć ogniem.