Ze starego Szanghaju zostało tyle, ile mieści się w średnim polskim mieście. Życie toczy się tu w dwóch tempach. Wolno i szybko. Co kilka metrów sklepikarze przysypiają na składanych krzesełkach. Znużone szwaczki czekają na klientów. A równocześnie po wąskich ulicach pędzą, na trzykołowych rowerach, dostawcy butli gazowych, mąki, warzyw. Rzucają zamówiony towar przed bar, przed zakład i pedałują dalej. Stary Szanghaj ma swoje enklawy schowane między drapaczami chmur i blokowiskami. Tam też toczy się życie jak sprzed stu laty. Sen jest tu sprawą pierwszoplanową. W polepionych domkach rzadko znajduje się miejsce na taki luksus jak łóżko. Śpi się więc, a właściwie drzemie, na czym popadnie - na składanym krześle, stole, w najlepszym razie na łóżku polowym. Nie ma tu też, tak jak w Europie, rygorystycznego podziału na noc i dzień. Życie toczy się na okrągło, trzeba więc przysnąć w ciągu dnia, żeby mieć siłę na nocny handel. Dlatego można odnieść wrażenie, że ludzie są wiecznie niedospani. Senności sprzyja tutejszy ciężki i wilgotny klimat. Władze robią wszystko, żeby ludzi posłać do bloków. Wysokościowce wdzierają się ze wszystkich stron. Stare domy tuż przy nowych osiedlach, przy arteriach są już niezamieszkane. Nie wolno ich remontować. Ludzie opierają się jak mogą. I choć bieżącą wodę mają tylko na ulicy, w przytwierdzonych do budynków umywalkach, a toalety są dostępne co kilkaset metrów, im jest po prostu dobrze. Dwie dziewczyny, które cały dzień obsługują stoliki w barze, śmieją się i poszturchują. Trzecia jest nieśmiała. Cały dzień, do późnego wieczora, dziewczyny są na nogach. Nie dość, że trzeba szybko zmieniać nakrycia, czyli małe porcelanowe miseczki z włożonymi w nie porcelanowymi łyżkami i pałeczki, to jeszcze po każdym z gości trzeba posprzątać. Sprzątanie nie jest łatwe, bo bary tutaj nie mają bieżącej wody. Resztki jedzenia, które Chińczycy rzucają albo wręcz wypluwają prosto na stół, miski, pałki i talerze lądują w dużych blaszanych miednicach, które dziewczyny wynoszą do narożnego hydrantu. Trzecia nakrywa stół dla kolejnych chętnych. Wszystko to odbywa się pod czujnym okiem właścicielki, która zazwyczaj siedzi w rogu i pogryza słonecznik. Czasami jednak, gdy przychodzi więcej klientów (bar oprócz dołu, ma też salkę na górze), sama bierze się do roboty i zbiera zamówienia. Jej mąż gotuje w kuchni wraz z dwoma kucharzami. Wszyscy właściwie nieustannie coś robią. W wolnej chwili lepią pierożki lub formują słodkie bułeczki z kukurydzianej mąki. Ceny są umiarkowane. Za kilkudaniowy obiad z dużą butelką cienkiego piwa (dominuje takie do 3,6 proc.) zapłacimy ok. 60 juanów (dzielimy wszystko na pół, jeden juan to ok. 50 groszy). Jednak na ulicy można zjeść jeszcze taniej. Za dobre pierogi płaci się 2 juany, za piwo 4. Po barze i ulicy biega mały, może sześcioletni chłopiec. Czasem próbuje go poskromić ojciec, ale jakoś bez przekonania. Dzieciom w chińskich miastach wolno wszystko. Wywijanie komórką ojca - proszę bardzo. Na sucho ujdzie nawet wyciąganie drobnych z kontuaru-kasy, którą zarządza matka. To rozpieszczone jedynaki, które - zwłaszcza dla matek - są najważniejsze na świecie. Więcej dzieci nie można mieć. Jeśli się to zdarzy, rodzice płacą wysoką karę - 60-70 tys. juanów. Kwotę naprawdę dużą, nawet dla mieszkańców Szanghaju, pewnie najbogatszych w kraju. Średnia płaca wynosi tu ok. 3 tys. juanów. Żeby zapłacić karę za dziecko, bierze się decydentów na wystawne kolacje, obdarowuje, zmiękcza, w końcu jakoś cena spada. Jednak takie dziecko żyje jakby poza systemem - nie można go np. zapisać do szkoły. Nauczyciel kaligrafii mówi, że na wsi władze dopuszczają posiadanie więcej niż jednego dziecka. Sam ma jedną córkę. - Jest nas za wielu, zwłaszcza w miastach takich jak Szanghaj - wygłasza formułę, którą wymyślili rządzący. Ogromne, niektórzy szacują je nawet na 20 mln ludzi, miasto to trzy światy. Stary Szanghaj, nowoczesny biznesowy downtown i coś pośredniego: kwartały domów sprzed stu lat przy ulicach wysadzanych platanami. Tu można poczuć się jak w starych dzielnicach Paryża czy Mediolanu. Są tu małe kafejki, butiki, czyste dzieci chodzą do szkół w mundurkach. W Fuxus parku, do którego przed stu laty wstęp mieli tylko biali, dziś Chińczycy organizują konkursy karaoke albo tańczą. Te wspólne tańce są zresztą dowodem na to, jak władze liberalizują Chiny. Jeszcze kilka lat temu za wspólne ćwiczenie Falun Gong trafiało się do więzienia. Powód: nielegalne zgromadzenia. Dziś do parków Szanghaju ludzie przynoszą laptopy z podłączonymi wielkimi kolumnami i tańczą. Zazwyczaj pięćdziesięciolatkowie, ale zdarza się i pląsająca młodzież. Z jednej strony słychać tradycyjną chińską muzykę, z drugiej - klasyczną, w innym miejscu rozbrzmiewa zachodni pop. Szanghajski downtown to świat szpanerów. Najdroższe sklepy i galerie. Modne restauracje. Centrale światowych i chińskich (powoli wychodzi to na jedno) firm prześcigają się, kto postawi wyższy drapacz chmur. Takiej ilości wieżowców nie ma nawet w Nowym Jorku. W klubach młodzi kapitaliści (często dzieci partyjnych bonzów) wydają po tysiąc juanów za butelkę Martella. Bary whiskey oferują tak różne gatunki, jak może tylko Londyn czy Glasgow. Za szklaneczkę trzeba zapłacić 120 juanów, a i tak pękają w szwach. W klubie Lotus urodziny urządził sobie wpływowy czterdziestolatek. Wyluzowany, w t-shircie, zamawia cztery najlepsze szampany, które kelnerki taszczą w ogromnym wiadrze z lodem. Rozbłyskują sztuczne ognie. Co jakiś czas zleca ochroniarzom przyprowadzenie co ładniejszej dziewczyny. Chętnie przychodzą, stukają się kieliszkami z nim i jego kompanami. Wiadro zmienia się co godzinę. I tak aż do rana. Bez grubego portfela lepiej nie wchodzić do takich miejsc. Bez szklanki w dłoni nie przysiądziesz na wolnym fotelu. Kelner już prowadzi kilka osób chętnych do wydania kilku tysięcy juanów za noc. Za chwilę toczą wózek z zastawą: parę butelek whisky, półmiski przekąsek. Tego wieczoru imprezę na górnym piętrze w Lotusie zrobili sobie modele z Brazylii. Wysokie dziewczyny, przystojni chłopcy. Wszyscy biali, z dużych miast - Rio, Sao Paolo. Mówią, że teraz w ich branży najlepiej zarabia się w Szanghaju. I rzeczywiście, na ulicach nie uświadczysz reklamy z Chińczykiem. Ciuchy, perfumy i inne dobra konsumpcyjne reklamują biali. Boom inwestycyjny jest wręcz niewiarygodny. Jeszcze w 2006 roku na wyspie Shenjiwan koło Szanghaju mieszkało ponad 6 tysięcy rybaków. To wtedy zapadła decyzja, by zbudować tu port Yangshan - gigant, który już w tej chwili jest największy w Chinach. Ludzi przesiedlono do miasta. - Teraz mogą cieszyć się z tego, że są prawdziwymi szanghajczykami - mówi jeden z dyrektorów portu. Na wyspę przerzucono 35-kilometrowy wiadukt, którym krążą ciężarówki z kontenerami. Postawiono kilkadziesiąt suwnic własnej konstrukcji (każda warta 6 mln dolarów - chwali się dyrektor). Zbudowano kilkudziesięciotysięczne miasto z własnym sztucznym jeziorem w kształcie koła, wokół którego postawiono bloki mieszkalne. - Cena metra to 8 tys. juanów. Są jeszcze wolne mieszkania - mówi dyrektor. Sam kupił mieszkanie w tym mieście. Wszystko zrobiono w dwa i pół roku! Wiadukt na Shenjiwan to nie jedyny w okolicy. Podobnej długości most przez zatokę Hangzhou przerzucono z Szanghaju do Ningbo, drugiego w okolicy portu-giganta. Przez około 35 kilometrów jedzie się środkiem morza trzypasmową autostradą. Port w Ningbo chce zresztą poszukać pieniędzy na szanghajskiej giełdzie, by zainwestować w Europie. Pod uwagę jest poważnie brany Gdańsk. Chińczycy są dumni ze swoich osiągnięć. Kiedy dyrektor z portu w Szanghaju opowiada o szybkości, z jaką ich suwnice rozładowują statki, jest wręcz rozpromieniony. Szczerze przyznaje, że inwestycja jest nieopłacalna. - Dla państwa koszty nie mają znaczenia. Chcemy mieć największy port na świecie i koniec - mówi. Taki rozpromieniony styl dominuje na elektronicznych billboardach w metrze (działa osiem linii). Styl broszur świadków Jehowy. Rozpromienione twarze rodziców z dzieckiem, ugłaskany lew, w tle apartamentowce. Wszystko w bardzo nasyconych kolorach. Do uśmiechania się na Expo namawia felietonista China Daily. "Dziś na Expo śmieją się całe Chiny" brzmi jeden z tytułów. I Chińczycy rzeczywiście się śmieją. Na Expo śmieszy ich kula z niemieckiego pawilonu, którą poruszają okrzykami i oklaskami. Śmieszy ich smok z polskiego pawilonu, który śpiewa "Wlazł kotek na płotek". Na Expo tłumy Chińczyków karnie stoją w dwugodzinnych kolejkach po to, by wejść na wystawę. Dla nich to okno na świat. Wszystko im się podoba. Wynika to z ciągłego zamknięcia Chin Ludowych. Nawet przejazd do Macau czy Hongkongu ze Shenzhen wygląda jak przekraczanie Żelaznej Kurtyny. Paszporty, wizy, karteczki wjazdu, wyjazdu. No i trzeba wysiąść z autobusu, wziąć bagaże i przejść przez dwie kontrole graniczne. Dla ogromnej większości szanghajczyków to odległy, nieznany świat. Dlatego tak tłumnie walą na Expo. Miłosz Marczuk Czytaj również: Przyjechały legendy PRL-u... Turystyczne zdobywanie Tatr Kto chce tankować na dworcu?