Choć kolekcje największych muzeów w Londynie, Madrycie, Paryżu, Berlinie, Brukseli czy Amsterdamie różnią się pod względem zawartości, jeden czynnik od zawsze je łączył. Wchodząc do tych gmachów, natychmiast napotykało się nie tylko wielką sztukę, ale i świadectwa wielkiej historycznej nierówności. Biały człowiek, przez stulecia w sposób niepohamowany wbijający swoje europejskie flagi w najdalszych zakątkach świata, stawiał we własnym domu pomnik brutalnych podbojów. Budował gigantyczne magazyny, w praktyce będące przechowalniami łupów wojennych. Żeby jednak sumienie nie gryzło za bardzo, dorabiał do tego misyjną ideologię. Mówił: to w imię czystego piękna, sztuki, jej popularyzacji, pokazywania ludziom na całym świecie, co powstało w naszych koloniach. Ludzie stamtąd nigdy by tego nie zrobili. Nie są przecież zdolni do tak ambitnych działań. Muzeów-magazynów budować u nich też nie ma sensu, bo oni tego nie docenią. Nie wiedzą nawet, jakie mają skarby. Te rzeczy u nich się marnują. Zabiorę je więc do siebie - stwierdzał biały człowiek - bo w przeciwnym razie po prostu popadną w zapomnienie. Tak przez lata wyglądała rzeczywistość turystyki artystycznej. Aby zobaczyć artefakty z Egiptu, Konga, Polinezji, Kenii czy Argentyny - często z czasów, gdy miejsca te nie nosiły nadanych im przez Europejczyków nazw - jechało się do Hiszpanii, Wielkiej Brytanii, Belgii czy Holandii. Tam oczywiście kolekcje były odpowiednio opisane, pochodzenie przedmiotów nie było akurat ukrywane. To jednak niczego nie zmieniało, bo dumę narodową z imponujących zbiorów, a przy okazji niemałe zyski z obecności turystów, czerpały dawne mocarstwa kolonialne. Twórców dzieł sztuki, ich rdzennych kultur i inspiracji właściwie nie było - ani na mapie, ani w dyskusji. Stanowili punkcik w historii, tak odległy, że niewart wspominania. Prawie osiem dekad po rozpoczęciu powojennej dekolonizacji podział na białych dominatorów i podporządkowanych im mieszkańców innego świata trwał nienaruszony. Rzeczywistość jednak zaczęła się zmieniać, coraz głośniejszy stał się dyskurs o wyrównywaniu historycznych krzywd. Obalano pomniki handlarzy niewolników, rasistom odbierano patronaty nad instytucjami naukowymi. Upadli Woodrow Wilson i Edward Colston. Dostało się Churchillowi. Zadrżała w posadach historyczna polityka, a po niej przyszedł czas na sztukę. Pierwszy krok zrobił rząd Holandii. Kraju, który pod względem zasobów, potencjału ludzkiego czy geograficznego w samej Europie znaczyłby niewiele. Do rangi światowej potęgi wyniosły go jednak posiadłości kolonialne, od licznych archipelagów na Karaibach po Indonezję na drugim końcu globu. Potęga ta została oczywiście odzwierciedlona w zasobach muzealnych. Największe placówki, takie jak amsterdamskie Rijksmuseum i Tropenmuseum, przez lata dumnie prezentowały sztukę kolonialną opisywaną niemal jak własna. To już jednak przeszłość. Podpierając się eksperckim raportem, rząd podjął decyzję o zwrocie ponad 100 tys. artefaktów zagrabionych z dawnych kolonii. Co więcej, uzasadniając ją, przyznał się do zbrodni popełnianych w czasach kolonii. "Biorąc pod uwagę nierówności w układzie sił istniejące wtedy [pomiędzy kolonizatorami a mieszkańcami kolonii], musimy uznać, że obiekty kultury zostały tak naprawdę skradzione", brzmiał oficjalny komunikat. Po raz pierwszy więc tak głośno i na taką skalę biały człowiek mówi: kradłem. Przez lata, systematycznie, wykorzystując moją przewagę. I teraz to, co ukradłem, chcę oddać. Przed holenderskimi władzami byli jednak sami muzealnicy. Już w 2019 r. kierownictwo Rijksmuseum podjęło na własną rękę inicjatywę oddania niektórych swoich zbiorów rządom Sri Lanki i Indonezji. Tyle że wtedy spora część środowisk artystycznych uznała to za pusty gest wizerunkowy, rozmowy bowiem dotyczyły wprawdzie bardzo cennych, lecz jedynie 10 przedmiotów, podczas gdy w posiadaniu Rijksmuseum do dziś znajduje się prawdopodobnie aż 1000 artefaktów bezprawnie sprowadzonych z dawnych kolonii. Muzeum chciało zwrócić np. diament należący do władców dzisiejszego Borneo czy wysadzaną rubinami armatę używaną do wystrzałów na powitanie dawnego monarchy Sri Lanki. Wart wymienienia jest zwłaszcza ten drugi obiekt, bo w zbiorach placówki opisany był jako "przedmiot anonimowego autorstwa". Zwiedzający mogli zatem bez trudu się dowiedzieć, gdzie i do czego był wykorzystywany, ale nie znaleźli ani słowa o tym, kto go wykonał ani jak znalazł się w Amsterdamie. Jeszcze zanim inicjatywa nabrała rozpędu, pojawiły się wokół niej olbrzymie kontrowersje. Holenderskie Narodowe Muzeum Kultur Świata (NMWC) przygotowało rekomendacje, na podstawie których dzieła sztuki mogłyby być oddawane ich prawowitym właścicielom. Zaledwie 13-stronicowy dokument zakładał jednak, że zwrot nie będzie obowiązkowy, a historia każdego artefaktu będzie rozpatrywana oddzielnie. Innymi słowy, restytucja nie zostanie wpisana w holenderskie prawo. W dodatku odbywać się będzie wyłącznie z wyraźnej inicjatywy dawnych kolonii - Holandia sama z siebie niczego nie będzie oddawać. Zamiast automatycznego zwrotu autorzy raportu proponują inne działania. Jeśli komisja ekspercka uzna, że dzieło sztuki ma zostać w Holandii, może zaproponować rekompensatę w innej formie. Jakiej? To znowu ma zależeć od konkretnego przypadku. Rekomendacje natychmiast podzieliły społeczność muzealników i aktywistów według łatwych do przewidzenia schematów. Jedni byli zadowoleni, że problem został potraktowany w sposób wystarczająco zniuansowany, bez generalizujących rozwiązań. Drudzy - wręcz przeciwnie. W rozbijaniu procesu restytucji dzieł sztuki na pojedyncze przypadki widzieli przejaw neokolonializmu, oznakę niezdolności białego człowieka do przyznania się do swoich win i oddania tego, co zostało zagrabione. I choć sam dyrektor Rijksmuseum Taco Dibbits kajał się w prasie, przyznając, że brak zwrotów jest plamą na holenderskiej historii, że powinno się to zrobić dawno temu i nie ma co szukać wymówek dla dawnych zaniechań, problem pozostawał nierozwiązany. Tym razem ma być inaczej. Chociażby z tego względu, że inicjatywa ma pochodzić od holenderskiego rządu. Ten z kolei działać ma na podstawie nowego zestawu rekomendacji, tym razem przygotowanych przez specjalistów od kolonializmu, historii sztuki, ale też prawa międzynarodowego. Dwa lata po pierwszym raporcie zmianę widać jak na dłoni. Nowy dokument, adresowany do holenderskiego ministerstwa kultury, zaczyna się wręcz od nakazu - gotowości do zwrotu sztuki zagrabionej z dawnych kolonii. Dalej można przeczytać, że zwrot ten ma być bezwarunkowy, a Holandia musi swoim byłym koloniom jasno dać do zrozumienia, że jest w stanie przeprowadzić go w każdej chwili. Nawet jeśli nie ma pewności, że do przejęcia mienia doszło wbrew woli jego poprzednich właścicieli. Ten punkt ma pomóc rozstrzygnąć losy tych artefaktów, których dzieje były burzliwe albo przynajmniej nieudokumentowane. A do tej grupy może się zaliczać większość obiektów sztuki kolonialnej w holenderskich muzeach. Co ciekawe, nowe rekomendacje zawierają również punkt o międzynarodowej aktywności Holandii w globalnym procesie restytucji dzieł sztuki. Eksperci chcą, żeby oddane zostały artefakty, które pochodzą z krajów skolonizowanych przez inne europejskie potęgi. A więc nie tylko z Indonezji, Surinamu czy Sri Lanki, ale też krajów, w których holenderskiego dominium nigdy nie było. Dokument stwierdza więc stanowczo, że w holenderskich muzeach od teraz nie będzie miejsca dla przywiezionych z dawnych kolonii dzieł sztuki. Jak proces ten będzie wyglądał w praktyce, pokażą dopiero najbliższe lata, a może nawet dekady. Holandia poszła w nim na razie najdalej, choć nie jest osamotniona, przynajmniej na poziomie deklaracji. O zwrocie zagrabionych dzieł sztuki już w 2017 r. mówił publicznie prezydent Francji Emmanuel Macron. Odwiedzając Burkina Faso, obiecał, że przygotuje pięcioletni plan restytucji artefaktów, którego pierwszym aktem miał być zwrot 26 obiektów rządowi Beninu. Szybko jednak okazało się, że do tego potrzebna jest odpowiednia ustawa we francuskim parlamencie, sprawa zatem stanęła w miejscu. Poza tym Francuzi wciąż są krok za Holendrami, bo dzieła sztuki, owszem, chcą oddawać, ale tylko na wyraźną prośbę dawnych kolonii. Ani słowa o własnej inicjatywie. Podobnie jest w Niemczech, gdzie akceptacja dla idei restytucji spotyka się z biernością władz państwowych. Biały człowiek niejednokrotnie udowadniał, że lubi posiadać, a z przedmiotami generalnie trudno mu się rozstawać. Nie ma powodu spodziewać się, że tym razem będzie inaczej.