Przez ostatnie miesiące nasłuchaliśmy się rozmaitych opisów pandemii COVID-19. Prof. Michał Kosiński, psycholog społeczny z Uniwersytetu Stanforda, nazywał ją "wielkim wyrównywaczem", wieszcząc szansę na zniwelowanie chociaż części nierówności społecznych poprzez przeniesienie życia do internetu. Bill Gates, amerykański multimiliarder i założyciel koncernu Microsoft, przyrównywał z kolei sytuację do konfliktu zbrojnego z nieznanym przeciwnikiem. Pandemia to wojna, mówił, i w takich kategoriach powinniśmy formułować naszą odpowiedź na nią. Co ciekawe, w tym porównaniu jego nieoczekiwanym naśladowcą stał się Donald Trump, który niedługo po wybuchu zarazy sam określił się "prezydentem czasów wojny". Metaforyczne określenia mnożyły się z każdym kolejnym tygodniem przymusowej kwarantanny i pandemicznym nagłówkiem czy serwisem informacyjnym. Kanadyjska dziennikarka Naomi Klein, jeden z najwyraźniejszych głosów światowego alterglobalizmu, widziała w starciu z koronawirusem przyśpieszony scenariusz zmagań z katastrofą klimatyczną. Według niej ludzkość w obliczu tajemniczej choroby stała się tak samo bezradna jak wobec szalejących upałów i coraz częstszych kataklizmów. Mimo to z jej porównania płynęła też lekcja optymizmu, bo Klein w reporterskim podcaście Longform podkreślała, że COVID-19 udowodnił nam, jak wiele rzeczy jesteśmy w stanie nagle zatrzymać, z ilu zrezygnować, ile poświęcić, jeśli stojące przed nami zagrożenie będzie postrzegane jako śmiertelne dla całych mas ludzkich. Pod względem politycznym najtrafniej pandemię opisał jednak Portugalczyk António Guterres, sekretarz generalny ONZ. Dla niego zaraza zadziałała jak rentgen. Wywlokła na wierzch wszystkie cechy systemowe państw, w których żyjemy. Te dobre i te złe. Przetoczyła się przez całe społeczeństwa z siłą huraganu, dotykając niemal każdej płaszczyzny życia. W wielu przypadkach była katalizatorem procesów, których istnienie od dawna przeczuwaliśmy. Skostniałe biurokracje instytucji państwowych, zapchane systemy opieki zdrowotnej, brak odważnego przywództwa politycznego i cały wachlarz nierówności - finansowych, materialnych, kulturowych. Każdą z tych rzeczy znamy. Obserwujemy je od lat. Skomasowane w jednym zjawisku przerażają skalą, bo pokazują, jak niefunkcjonalne stały się nasze aparaty państwowe. Nigdzie indziej nie widać tego lepiej niż za oceanem. Bo pandemia to też opowieść o tym, jak jeden wirus rzucił na kolana najpotężniejsze państwo świata. Chociaż w Stanach Zjednoczonych mieszka nieco ponad 4% ludzkiej populacji, to właśnie tam odnotowano jedną czwartą wszystkich światowych zachorowań i zgonów na COVID-19. Mowa oczywiście o danych oficjalnych, które należy traktować co najwyżej jako nieco dokładniejsze szacunki. Prawdziwej liczby ofiar nie poznamy prawdopodobnie nigdy, nie tylko z powodu niewystarczającej diagnostyki, ale też skali konsekwencji społeczno-ekonomicznych. Ludzie jeszcze długo będą umierać z powodu pandemii, choć bezpośrednią przyczyną zgonu może nie być akurat sam koronawirus. Co więcej, krzywa zachorowań rosła w USA niemal nieprzerwanie od samego początku pandemii, raz po raz przekraczając kolejne bariery psychologiczne. Spłaszczyć jej się nie udało aż do teraz i nadal nie wiadomo, czy Stany najgorsze mają już za sobą. W tle szalejącej zarazy jak refren wybrzmiewają kolejne antynaukowe deklaracje prezydenta Trumpa, który najpierw obwieścił bezwarunkową kapitulację wirusa, a potem radził obywatelom pić wybielacz w ramach domowej terapii. Na koniec podważył prawie wszystkie wskazówki doradzających mu naukowców, publicznie negując ryzyko związane z ewentualnym otwarciem jesienią szkół i uniwersytetów. Jeśli dodać do tego systematycznie osłabiany od czasów prezydentury Reagana system osłon społecznych i państwowego wsparcia, rosnący w całym kraju antyintelektualizm, systemowy rasizm w dostępie do usług publicznych i prekaryzację kolejnych sektorów gospodarki, widać rentgenowski obraz pandemii. I jest to obraz kraju wielkiego jak kontynent, a słabego jak mrówka, państwa w rozsypce, niezdolnego do skutecznej reakcji na jakiekolwiek życiowe zagrożenie. "Stany miały wiele szans na to, żeby wygrać z pandemią. Każdą z tych szans zupełnie i w całości zaprzepaściły", pisze Ed Yong, reporter magazynu "The Atlantic". Już w 2018 r. Yong pisał, że Ameryka jako kraj na żadną pandemię nie jest gotowa. Wskazywał na miliony obywateli bez stałej opieki zdrowotnej i niemal całkowitą prywatyzację usług w tym zakresie. Podkreślał też, że USA mają jeden z najdłuższych na świecie procesów tworzenia nowych szczepionek. I nie wynika to wcale z rozbudowanych procedur bezpieczeństwa ani z ograniczeń etycznych, ale z ogromnej biurokracji i wysokich kosztów firm badawczych. Dwa lata temu Yong wyraźnie widział, że amerykańskie państwo rdzewieje w tych częściach, które powinny być najsprawniejsze, czyli odpowiedzialnych za reagowanie kryzysowe, ale też za przygotowanie całego społeczeństwa do wielkich wyzwań i procesów. Pierwszym z nich była porażka na froncie masowego testowania. Mimo że przygotowanie własnych metod diagnostycznych jest w procesie epidemicznym relatywnie proste, Stany ten test oblały z kretesem. Choć prywatne i uniwersyteckie laboratoria jeszcze w styczniu rozpoczęły prace nad szybkim zestawem do diagnozy koronawirusa, nikt im tego nie ułatwił, bo do tej pory nie powstała szybka ścieżka dla projektów związanych z COVID-19 w Food and Drug Administration (FDA), agencji rządu federalnego odpowiedzialnej za wpuszczanie na rynek jakichkolwiek produktów w tych obszarach, w tym testów na koronawirusa. Proces akceptacji był tak długi, że amerykańscy naukowcy zaczęli wysyłać próbki do Europy i Afryki, bo w USA nikt nie wyrażał nimi zainteresowania. Kilka miesięcy później przerodziło się to w autentyczną tragedię. Władze na żadnym poziomie, podobnie jak lekarze w przeciążonych szpitalach, nie były w stanie przerwać łańcuchów transmisji wirusa, odizolować chorych, a części nawet dokładnie przebadać. Tak było chociażby w domach opieki i spokojnej starości. A starzenie się populacji to kolejny wielki proces, który administracja w Waszyngtonie postanowiła zignorować. Ameryka nie ma w tej chwili żadnego systemowego rozwiązania dla coraz wyższej średniej wieku społeczeństwa - ani na gruncie emerytur i bezpieczeństwa socjalnego, ani opieki zdrowotnej. Starsi ludzie coraz częściej żyją na marginesie społecznym albo trafiają do prywatnych placówek, w których nikt nie pilnujestandardów. Efekt? 40% wszystkich amerykańskich zgonów na COVID-19 nastąpiło właśnie w tych instytucjach. W sektorze zdrowotnym, czyli na pierwszej linii frontu walki z pandemią, jest jeszcze gorzej. Zarówno Yong, jak i Jon Allsop z "Columbia Journalism Review" przytaczają zatrważające statystyki. W ciągu ostatniej dekady liczba osób zatrudnionych w sektorze zdrowia publicznego - nie tylko lekarzy, ale też urzędników i naukowców - została zredukowana o 25%. W liczbach bezwzględnych daje to 55 tys. osób. Z jednej strony bardzo dużo, z drugiej jednak dość mało jak na kraj liczący 328 mln mieszkańców. To dlatego, że - jak wylicza Trust for America’s Health - tylko 2,5% wszystkich wydatków federalnych na zdrowie trafia do instytucji publicznych. W 2017 r. dawało to szokującą kwotę 274 dol. rocznie na mieszkańca. Reszta płynie szerokim strumieniem do sektora prywatnego, i tak już bajecznie bogatego. W kraju, w którym jedna trzecia populacji jest otyła, a miliony umierają z powodu nadużywania papierosów i alkoholu oraz uzależnienia od leków, tak niedofinansowany sektor publiczny mógłby w ogóle nie istnieć, bo i tak nie przygotuje nawet części społeczeństwa na pandemiczne wyzwanie. Wszystkie te systemowe wady jeszcze bardziej podkręciła prezydentura Donalda Trumpa. Jego pogarda dla środowiska naukowego zamanifestowała się chociażby w obcięciu od 2017 r. 30 etatów naukowych w CDC, amerykańskim odpowiedniku sanepidu, i zlikwidowaniu chińskiego przedstawicielstwa tej instytucji. Niedofinansowane i pozbawione personelu były zresztą też inne jednostki, na czele z Departamentem Stanu, niezdolnym do wynegocjowania krytycznego zaopatrzenia sprzętu medycznego. Trump, podobnie jak jego poprzednicy, nadal przeludnia też amerykańskie więzienia, które w tej chwili są po prostu pandemicznymi bombami zegarowymi. Każdy z tych elementów mógłby sam w sobie być zabójczy dla amerykańskiego państwa. Skoncentrowane pokazują jednoznacznie, że amerykańska potęga staje się coraz bardziej potęgą czasów minionych. Mateusz Mazzini